Strony

wtorek, 24 września 2013

Diana (2013)

reżyseria: Oliver Hirschbiegel
scenariusz: Stephen Jeffreys
produkcja: Szwecja, USA, Wielka Brytania
gatunek: dramat, biograficzny
dystrybucja polska: Monolith Films

Pamiętam jak dziś śmierć Diany. Miałam wtedy zaledwie 9 lat i nie mogłam powstrzymać wzruszenia na widok tysięcy wiązanek wyściełających podjazd do bramy Pałacu Kensington, pięknie zmontowanych, reporterskich migawek, ukazujących księżną w błyszczących sukniach i modnych kapeluszach, a zaraz później przybrudzonych uniformach Czerwonego Krzyża, z ramienia którego odwiedzała kraje Trzeciego Świata. Nie słyszałam o niej wiele wcześniej, nie interesowałam się później. W ciągu tych kilky dni, które dzieliły jej śmierć i pogrzeb, śledziłam jak zahipnotyzowana kolejne doniesienia, żałując okrutnie tej młodej, dobrej i poszkodowanej przez media i rodzinę królewską kobiety. Kiedy rok temu usłyszałam, że ma powstać film o Dianie z Naomi Watts w roli głównej wiedziałam, że muszę go obejrzeć. Nie byłam pewna, w jakim celu projekt ten właściwie powstaje, podejrzewałam nawet, że nie będzie to film wysokich lotów, a historię - bardziej niż emocjonujący życiorys Diany - pociągnie świetna przecież aktorka, jaką  jest Watts. Niewiele się pomyliłam. Mam po Dianie bardzo mieszane uczucia i wciąż się zastanawiam, czy moja mocno średnia ocena filmu, nie jest motywowana tylko i wyłącznie wspomnieniami i trudno definiowalnym pociągiem do życia (naj)wyższych sfer.

Opis fabuły jest zwyczajnie zbędny. Kto o księżnej Dianie cokolwiek wie, ten bogaty, kto nie wie nic, niewiele się też dowie. Perspektywa, jaką obrali bowiem twórcy filmu, jest bardzo czytelna: zakładamy, że wiecie o bohaterce na tyle dużo, byśmy nie musieli nakreślać dziejów jej małżeństwa z następcą brytyjskiego tronu, związku tego rozpadu ani specyficznych relacji Diany z rodziną królewską. Jeżeli więc te kwestie interesują Was najbardziej (a powinny, bo są naprawdę ciekawe i bardzo szkoda, że nie pokuszono się o odważną, niekoniecznie brytyjską ilustrację tych konotacji) i na film się wybieracie, raczej sobie ten etap życiorysu księżnej doczytajcie - nikt tu, niestety, nie poprowadzi Was za rączkę. Mówię - niestety, bo to przykre, że polski czy inny, niebrytyjski widz został potraktowany z taką ignorancją. Jasne jest, że dla nas Diana nie jest ani ikoną, ani legendą, niewiele o niej w gruncie rzeczy wiemy, nie jesteśmy związani z nią i jej historią emocjonalnie, a więc miło byłoby w jakiś sposób nam ją przybliżyć. 

Twórcy postawili więc na nieznane karty z życia księżnej. Akcja filmu rozpoczyna się w 3. roku przewidzianej protokołem królewskim separacji Diany z Karolem, tuż przed ważną - jak się później dowiadujemy - chwilą w jej życiu, tj. spotkaniem z hinduskim kardiochirurgiem, dr Hasnatem Khanem (Naveen Andrews). Ich romans (a właściwie po rozwodzie Diany już związek, choć ukrywany) jest więc głównym, przerywanym tylko sporadycznie dyplomatycznymi podróżami księżnej, tematem filmu.

Idea była więc taka: pokażmy światu, że Diana była nie tylko księżną, królową ludzkich serc, ikoną mody i zasłużoną działaczką społeczną, ale przede wszystkim... kobietą. Taką, która po powrocie do domu zrzuca szpilki i sukienkę, wskakuje w dres i kapcie, a potem odgrzewa fasolkę z puszki, bo nie za bardzo umie gotować. Przede wszystkim zaś - samotną, emocjonalną, myślącą sercem, nie rozumem, pragnącą kochać i być kochaną. Jej uczucie do statecznego, opanowanego chirurga jest kwintesencją jej osobowości - temperamentnej, a jednocześnie melancholijnej, dziewczęcej, a przecież pełnej szyku i wytworności, w równym stopniu dobrej i etycznej, co nadpsutej królewskimi naleciałościami. Diana Hirschbiegela to dojmująco samotna, nieszczęśliwa i spragniona miłości i uwagi kobieta, która chętnie oddałaby swoją sławę i tytuł, byle móc być z mężczyzną, którego pokochała. Problem w tym, że - jak wyznaje Khan - poślubiając ją, trzeba poślubić cały świat. A na to nie każdy jest gotowy, czego dobitną ilustracją są - najlepsze w filmie - sceny nagonki medialnej i ataków paparazzi.

Od samego początku seansu nie wiedziałam, co o Dianie myśleć. Film niespecjalnie mi się dłużył, oglądało się go dobrze, a historia nawet wciągała mimo przecież doskonałej znajomości jej zakończenia. I w tym właśnie problem. Że to nie było ani nudne, ani porywające. Ani zachwycające, ani irytujące. Ani obojętne, ani wzruszające. Po prostu było - pojawiło się, przetoczyło, zniknęło, nie pozostawiając po sobie zupełnie nic.

Największą winę za to ponoszą mnożące się z każdą sceną uproszczenia i efekty. Przez całą połowę filmu osobowości dwojga najważniejszych bohaterów - Diany i Hasnata - są maksymalnie spłycone. Ona to zakochana i rozchichotana 'mieszkam w pałacu, tu niczego nie ma prawa zabraknąć' księżna, on - prawy 'zostałem stworzony, by ratować ludzkie życie" chirurg. Niewiarygodne to i naiwne, ale grunt, że scenarzysta w porę się opamiętał i zmienił front. O wiele bardziej boli nastawienie (to już reżyser) na widowiskowość - robienie z pojedynczych, prostych i wymownych samych w sobie scen peanów na rzecz miłości Brytyjczyków do Diany. Do bólu to sztuczne i niemożliwie głupie. I nie pomogła tu nawet Naomi Watts, która robi, co może, by zbliżyć się do widza - co rusz zostaje powstrzymywana przez ustawiającego aktorów jak lalki reżysera, sprawiając, że jej Diana zwyczajnie nie przekonuje. W takich warunkach pracy - gdy reżyser zdaje się tak bardzo forsować swoją wizję filmu, że nie daje pola manewru zdolniejszym od siebie - szlag trafia świetną charakteryzację, znakomity warsztat aktorki czy atrakcyjną historię. To takie zdzieranie lukru po to, by ozdobić wypiek nowym, ładniejszym. Co nie znaczy - smaczniejszym.

Ostatecznie więc Diana stała się ofiarą własnej legendy. Głośne, a jednocześnie owiane nutką tajemnicy prawdziwe życie księżnej Walii okazało się o wiele ciekawsze niż to podrasowane na potrzeby dużego ekranu.  Być może Diana, jakiej nie znamy, to niekoniecznie Diana, którą chcemy poznać. A przynajmniej nie w taki sposób.

Czy polecam? Bardzo swobodnie, na spokojnie, kiedyś, w telewizji. Albo i nie.


6 komentarzy:

  1. A mnie się Diana podobała. Prawdą jest, że nikt z nas nie dowie się do końca, jakim człowiekiem naprawdę była i co kryło się w jej sercu. Tym bardziej doceniam wizję Hirschbiegela na sportretowanie jej jako kobiety, która pragnie żyć normalnie, jak inni, z ludźmi i wśród ludzi.

    OdpowiedzUsuń
  2. interesująca rzeczowa recenzja, dzięki której chyba nie skuszę się w najbliższej przyszłości na ten film, sama historia mnie nie pociąga a i realizacja, o której piszesz jakoś mnie od filmu odpycha

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak, jak sobie legendę Diany nawet cenię, tak ten film jest tak kiepski, że tylko i wyłącznie żałuję czasu, który zmarnowałam na pójście do kina i obejrzenie go...

    OdpowiedzUsuń
  4. Dla mnie ten film to taka hagiografia. Nie podobał mi się, ale to może i dlatego, że nie przepadam za sama Dianą - głupiutką, nieszczęśliwą laleczką, Kilka lat temu w filmie "Królowa" obraz Diany był chyba bliższy życiu - jako niedorosłej do reprezentowania, bądź co bądź, narodu panny z bogatego domu.
    Ale lubię Naomi Watts. :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. ja sie chyba wybiore tylko ze wzgledu na Naomi Watts .

    OdpowiedzUsuń
  6. A ja niedługo wybieram się na "Dianę" do kina :) Mam nadzieję, że film okaże się naprawdę dobry.

    Zapraszam na mój blog :)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.