"Widziałaś może Kampera? Bo właśnie wyszedłem z kina i muszę z kimś pogadać". Gdy w niedzielę dostałam takiego smsa od Szymalana, pomyślałam: "Ale jak to? O polskim filmie, na który w ogóle się nie wybierałam?". Więc się wybrałam, a gdy w niespełna dwa dni później sama wychodziłam z seansu i dyskutowałam z Szymalanem o Kamperze pół wieczoru, pomyślałam, jak niewiele brakowało, bym przegapiła jeden z najlepszych polskich filmów ostatnich lat. Dlaczego najlepszych? Bo najbliższych temu, czym żyjemy na co dzień.
To, co w tej zwykłej historii młodego małżeństwa na zakręcie, urzekło mnie najbardziej, to rzadko spotykana bliskość - historii, bohaterów, sytuacji, rozmów - z życiem, które znam. Poznaję bohaterów, którzy są trochę odklejeni, ale nie w taki ekscentryczny, artystyczny, niezrozumiały dla zwykłego śmiertelnika sposób. To oderwanie od rzeczywistości to raczej jedno z tych licznych dziwactw, których każdy z nas ma więcej niż myśli, które tworzymy, bo nie zwariować, oderwać się od problemów i być z czymś bliżej, intensywniej. W przypadku głównego bohatera, tytułowego Kampera, i jego przyjaciół, Carlosa i Doroty, są to gry - "zabawa małych chłopców", z których oni bardzo świadomie chcą zrobić sobie sposób na życie.
[caption id="attachment_6659" align="alignnone" width="600"] Para, jakich wiele i problemy, jakich wiele. Ale z dylematem trzeba już rozprawić się w pojedynkę.[/caption]
Poznaję ich codzienność, która w niczym nie odbiega od tego, co sama przeżywam na co dzień. Nikt tu nie siedzi w środku dnia i tygodnia w parku, wygrzewając się na słońcu i nie załatwia śmiertelnie ważnych dla świata i ludzkości spraw. Bohaterowie pracują, pracują w typowym miejskim, przeszklonym biurowcu, w ogromnym openspejsie, wydzierając się do siebie przez biurka i barykadując wielkimi słuchawkami na uszach, by w spokoju popracować (że testują gry? praca jak każda inna, co doskonale pokazują rozmowy między bohaterami i wypowiadane poważnym tonem problemy z przejściem danej rundy i uporaniem się z atrybutami postaci z gry). A potem wracają do domu, gdzie smarują kanapki, kroją ogórki i wygłupiają się, wyskakując z szafy albo pokracznie okazując sobie uczucia Rozmawiają ze sobą krótko, niekoniecznie na temat i często z grzeczności, zgrywają się z gejów i Żydów, opowiadają sobie seksistowskie żarty, mruczą pod nosem, wyładowują na sobie złość, pocieszają szturchnięciami, odpowiadają półsłówkami. Rzeczywistość - biurowa, domowa, nasza.
Tylko że to nie jest film o codzienności. Ona wypływa tu naturalnie jako tło do rozterek bohaterów, ich dylematów, decyzji, przeżywania ich konsekwencji. Emocji, które każdy widz odczyta przez pryzmat własnych doświadczeń. Gdybym miała powiedzieć, o czym właściwie jest Kamper, moja odpowiedź różniłaby się znacząco od odpowiedzi osoby siedzącej obok mnie. Dla części widzów zresztą to faktycznie może być film o niczym - ot, para przeżywa kryzys w związku, nie wie, czego chce i szuka tego za drzwiami wspólnie uwitego gniazdka, nic istotnego, no, może oprócz tej prześmiesznej parodii masterchefa (doskonała!). Dla mnie ów kryzys to tak naprawdę ostatni etap wyścigu, jaki toczą w swoich życiach bohaterowie - wyścigu o siebie samych, swoje marzenia i swoje spełnienie. Każdy na swój sposób, ryzykując bądź ze wstydem pochylając głowę, że znowu nie wyszło, że znów okazało się, że oczekiwania względem siebie i też mniemanie o sobie jest o wiele większe niż faktyczny ruch, że od decyzji do działania droga jest potwornie daleka. Doskonale mówi o tym też sam tytuł i przydomek głównego bohatera, odnoszący się do osoby pasywnej, raczej czekającej niż poszukującej.
[caption id="attachment_6664" align="alignnone" width="600"] Jacek Braciak aka KillerChef kradnie pół filmu. Rany, jak cudnie kradnie![/caption]
I to niespełnienie, ta wielka, życiowa, ambicjonalna niewiadoma przekłada się bezpośrednio na oczekiwania wobec siebie nawzajem. Kamper widzi w swojej żonie, Mani, słodką dziewczynę, która lubi kucharzyć, ona zaś w nim - wiecznego chłopca, który zamiast wziąć się za coś poważnego, bawi się w gry i nie chce się ogarnąć. Oboje szukają w życiu więcej, ale nie potrafią o tym ze sobą rozmawiać. Ich codzienne przekomarzanki i wygłupy to czysta powierzchowność, która prowadzi do tego, że wplecione weń poważne wyznania brzmią jak mało śmieszny żart, a ważne dla obojga decyzje podejmowane są samodzielnie, bez udziału drugiej osoby. Dramat nie małżeństwo? Może, a jednak koleje losu, które otwierają im oczy, mogą być mniej ciekawe, niż się wydają.
Nawet magia, która pojawia się pod postacią pięknej Hiszpanki, Luny (wspaniale zagrana przez Sheily Jimenez), jest naturalna, niewymuszona. Zresztą w ogóle drugi plan świetnie się tu spisuje. Epizodyczny występ Jacka Braciaka to majstersztyk, wspomniana wyżej Jimenez tworzy jedną z najpiękniejszych scen tańca w polskim filmie, a Justyna Suwała zalicza swój drugi po Body/Ciało, bardzo dobry, choć przecież już nie pierwszoplanowy występ. Przy okazji film jest pięknym mrugnięciem oka do gamerów - krótki fragment gry, wraz z realistycznym, bardzo siarczystym żargonem graczy to jazda bez trzymanki, a pokazanie choćby wycinka środowiska gamedev to ukłon w stronę tak silnej, a tak pomijanej w sztuce grupy. Można długo, ale to, co najistotniejsze, to fakt, że Kamper jest debiutem. Bardzo zgrabnym, świeżym, prawdziwym filmem, bez sztucznych dialogów, papierowych bohaterów i udziwnionych sytuacji. I to jest spore zaskoczenie, radość i nadzieja, że takich debiutów może być więcej.
Czy polecam? Bardzo. Więcej takich polskich filmów, więcej!
Za seans i gościnność dziękuję Cinema City.
Omijałem ten film z daleka, ponieważ większość polskich komedii ostaniach lat jest, delikatnie mówiąc, niskich lotów.
OdpowiedzUsuńPrzekonałaś mnie, że ten film może być wyjątkiem od tej reguły, a kto wie, może i zwiastunem lepszych czasów dla polskich komedii.
Jeśli film mi się spodoba, to na pewno będę tu zaglądał ;)
Koniecznie daj znać. Film dość osobliwy, nie każdemu się spodobał, ale moim zdaniem jest w nim sporo wartości. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń