Każdy, kto oglądał Wolnego strzelca z kapitalną rolą Jake'a Gyllenhaala, nabrał ogromnego apetytu na klimatyczne thrillery z dziennikarstwem śledczym w tle. Nic dziwnego, że Tajemnice Manhattanu - film reklamowany jako thriller o tabloidowym dziennikarzu, który tropi pewną mroczną tajemnicę - zwabiły do kin miłośników intryg i zagadek z morderstwem w tle. Co dostali w zamian za swoją uwagę?
Wszystko i... nic. Tajemnice Manhattanu z jednej strony oferują maksimum tego, co dobry thriller mieć powinien: ciekawą intrygę, zgrabne zawiązanie akcji, satysfakcjonujące rozwiązanie zagadki, przynajmniej jedną intrygującą postać i niepowtarzalny, gęsty klimat. Problem w tym, że elementom tym oderwanym od siebie nie można nic zarzucić, złączone zaś w całość zwyczajnie się nie kleją. W konsekwencji fabuła, choć ciekawa, nuży, a bohaterowie są niejednoznaczni tylko przez fakt, że takimi się sami nazywają. Co ciekawe, najbardziej interesujący okazuje się nie bohater pierwszoplanowy, a drugorzędny - Simon Crowley, którego wielowymiarowość przyciąga uwagę, skłania do interpretacji jego motywów, hipnotyzuje (a to głównie dzięki świetnej grze Campbella Scotta). Typ szaleńca, którego nie sposób traktować poważnie aż do momentu, gdy to, co robi staje się bardziej przerażające niż zabawne.
[caption id="attachment_6686" align="alignnone" width="600"] Piękni, zdolni i tylko... poprawni.[/caption]
Rozczarowująca jest natomiast główna para bohaterów - Porter Wren, grany przez Adriena Brody'ego, oraz Carole Crowley (Yvonne Strahovski). Brody wydaje się nie do końca dobrze dopasowany do swojej postaci - mężczyzny wiodącego podwójne życie, skrywającego w sobie tajemnice i mrok, bardziej przekonującego, że żyje moralnie niż faktycznie tak żyjącego. Aktor był ze swoją interpretacją roli gdzieś pośrodku swojego bohatera, świetnie odnajdując się po prawej jego stronie, nie wyważył dostatecznie jego osobowości, tworząc raczej karykaturę swojego mrocznego temperamentu niż prawdziwy charakter. Strahovski z kolei, mająca wystąpić tu jako blondwłosa pokusa, typ femme fatale, która wykorzystuje męskie słabości, jest w Tajemnicach Manhattanu tyle piękna, co bezpłciowa. Niby ma wszystko, by zaczarować, ale chyba brakuje jej jeszcze charyzmy, tego "czegoś", co sprawi, że w jej idealnej prezencji coś zaiskrzy, sprawi, że jej gra będzie więcej niż poprawna.
Na dobrą sprawę nie ma też zbytnio o czym więcej pisać. To jeden z tych filmów, które ogląda się może bez większego zażenowania, ale które też ulatują z głowy z chwilą opuszczenia kinowej sali. Czyli nic, czym należałoby się zbytnio przejmować.
Czy polecam? Nie.
Za seans i gościnność dziękuję Cinema City.
Oglądałam niedawno i zgadzam się, że rozczarowywujacy film. Najlepsza była piosenka "If I never met you.." :)
OdpowiedzUsuń