Strony

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Joy

Okej, przyznam szczerze, że bardzo mnie niepokoiły pierwsze opinie o Joy. Film już na etapie zdjęć budził we mnie wewnętrzny sprzeciw, bo o, rany, serio, znów ta sama obsada w filmie tego samego reżysera i w ogóle Bradley i Jen razem po totalnej klapie, jaką była Serena? Później te zachwyty nad Lawrence i worek nominacji, które wyglądały jak wyróżnienia dla samych wyróżnień, bo to Jen, a Jen nominować trzeba, bo to zdolna dziewczyna. A potem cisza, bo okazało się, że film nie jest ani tak zabawny, jak Poradnik pozytywnego myślenia, ani te nominacje chyba niekoniecznie, i w ogóle słabe to wszystko jak na Russella. Brzmiało jak coś, co koniecznie trzeba zweryfikować. Z jakim rezultatem? Ani tak złym, jak mówią, ani tak dobrym, jak bym chciała.


 

Największym problemem Joy, a w zasadzie chyba wszystkich filmów Davida O. Russella, są sceny zbiorowe. Reżyser, nie wiedzieć czemu, upodobał sobie typowo allenowski styl realizowania takich epizodów: zamyka swoich bohaterów w jednym pomieszczeniu i pozwala mówić im, co tylko chcą, kiedy chcą i to niekoniecznie na temat. Szkopuł w tym, że u Allena sceny te sprawiają, że film żyje, nabiera tempa, wyrazu, a przede wszystkim angażuje (nie przepadam za filmami reżysera, ale ten sposób kręcenia i opowiadania historii w nim uwielbiam, zawsze czuję się wtedy, jakbym stała jako gap i obserwowała dyskutujących, kłócących się, wrzeszczących na siebie ludzi i nagle poczuła, że ktoś chwyta mnie za rękę i wciąga w to oko cyklonu, każąc z otwartymi ustami przyglądać się z bliska to jednym, to drugim, próbując ogarnąć, o co im chodzi i czerpiąc przyjemność z samego bycia częścią, choćby bierną, tego żywego obrazu). U Russella to zupełnie nie działa. Bohaterowie, już na poziomie scenariusza, są piekielnie irytujący, a zebrani w jednym miejscu wprost odrzucają i każą modlić się o rychły finał. Słuchasz i nie masz w ogóle ochoty wiedzieć, o czym mówią, co sądzą i jakie to będzie miało znaczenie dla całej historii. Oczywiście, w całej koncepcji fabularnej, ta sztuczność, teatralność scen zbiorowych ma uzasadnienie: nawiązuje do konwencji opery mydlanej, którą jedna z bohaterek Joy namiętnie ogląda. Ale to przeniesienie stylistyki na reżyserię opowieści o Joy nie ma racji bytu, i to nie tylko z uwagi na niezgrabność Russella, ale przede wszystkim niespójność z historią głównej postaci - dziewczyny z głową pełną marzeń i pomysłów, ale zmuszoną przez życie i nieudolną rodzinę do twardego stąpania po ziemi i zapomnienia o mrzonkach. Będąc w świecie Allena, możesz czuć się tam kompletnie niedopasowany, a temat, o który toczy się słowna batalia może cię w ogóle nie dotyczyć, ale słuchając bohaterów, zaczynasz rozumieć ich rozterki, emocje. Wierzysz im. W fabułach Russella ta autentyczność niknie, i dotyczy to w zasadzie wszystkich filmów, w których do pierwszego planu wkraczają bohaterowie tła i rozpychają się łokciami o uwagę. W zasadzie tylko dwa razy w filmach reżysera to wypaliło. Raz bohater drugiego planu ukradł cały film (Fighter), i to nie tylko głównej postaci (Mark Wahlberg), ale i w ogóle wszystkim i wszystkiemu, ale był to Christian Bale, a - umówmy się - Bale zawsze kradnie wszystkim filmy i niech mu to uchodzi na sucho, bo jest w tym taki dobry. Dwa - właśnie w Joy, gdzie główna bohaterka po prostu dała radę przeciwstawić się temu Russellowskiemu złu fabularnemu.


 

Duża w tym zasługa postaci - Joy Mangano, kobiety na tyle skromnej, pokornej i dzielnej, że od razu zyskuje sympatię widza, na tyle jednak silnej, charyzmatycznej, niezłomnej, by nie dać sobie wejść na głowę i pozwolić, by ktokolwiek przejął kontrolę nad tym, jak wygląda jej życie. I świetnie się to odnosi zarówno do jej historii, jak i realizacji filmu, w którym wygrywa swoją osobowością. W czym, naturalnie, pomaga jej mocno Jennifer Lawrence. Nie da się właściwie ukryć, że Joy to film jednej postaci i jednego aktora. Joy i Jennifer uzupełniają się tu znakomicie, mimo młodego i nie do końca odpowiedniego do tej roli wieku aktorki, urastającej już chyba na muzę Davida O. Russella. Lawrence gra tu bardzo dobrze, nie szarżuje jak w American Hustle, nie ma w sobie pretensjonalności oscarowej Tiffany z Poradnika pozytywnego myślenia. Nie jest to rola oscarowa, pewnie nawet te nominacje można było podarować innej aktorce, ale da się lubić, a przede wszystkim daje w siebie i w to, co robi uwierzyć. A to już bardzo dużo.


 

Całe szczęście, że pierwszy akt, do którego odnosi się wspominana na początku stylistyka, kończy się definitywnie przed pierwszą połową filmu i Russell pozwala wreszcie wybrzmieć swojej bohaterce. Potem jest już tylko lepiej. Pojawia się Bradley Cooper i w ogóle;) A tak serio: warto przebrnąć przez ten początek, by móc faktycznie czerpać przyjemność z seansu. Nie ma może ani w historii Joy, ani w samym filmie niczego odkrywczego: to opowieść o spełnianiu marzeń i o tym, że warto z uporem dążyć do celu, bez względu na przeciwności losu. Ale mylą się ci, którzy mówią w kontekście Joyamerican dream - to też już nie te czasy, że w kinie dobrze sprzedają się historie od pucybuta do milionera, bez żadnych porażek, wątpliwości, problemów itd. Joy, a za nią Russell, pokazują, że droga na szczyt wcale nie jest usłana różami i ok, to też nie jest odkrywcze, ale przynajmniej też nie oblane lukrem. Koniec końców Joy nie jest wcale taka zła jak ją malują i seans w kinie może być przyjemniejszy niż się wydaje.


 

Czy polecam? Można.


 
Źródło zdj.: flickeringmyth.com

 

3 komentarze:

  1. No cóż, coraz mniej żałuje że odpuściłem sobie pójście na ten film. Lubie Lawrence, uwielbiam DeNiro, nic nie mam do Russella, ale jakoś miałem nieodparte uczucie że ten film niczym mnie nie zaskoczy. A z tymi nominacjami dla Lawrence zaczyna się robić podobnie jak z nominacjami dla Streep albo Spielberga...

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam sie ze wszystkim co powyżej... Mnie jakoś film nie porwał, nie zachwycił.
    Jest dosłownie jak ostatnie słowo tego tekstu: Można. Ten film można obejrzeć.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.