Strony

środa, 13 stycznia 2016

Spotlight

Gdy mówi się w kinie o sprawach wielkiej wagi, natury moralnej, kontrowersjach, trudno w stosunku do tematyki, którą film porusza pozostać obojętnym, i to bez względu na stronę, po której się znajdujemy (ideologicznie i fizycznie – jako twórca bądź odbiorca). O ile jednak my, widzowie, jesteśmy w komfortowej sytuacji obserwatora, którego sądy nie wykraczają poza dyskusje w gronie znajomych, o tyle reżyser takiego filmu zawsze wystawia się na ostrzał, który rodzi wątpliwości, czy aby na pewno potraktował materię fabularną rzetelnie. Szczególnie gdy idzie o rzecz tak powszechnie bulwersującą, a jednocześnie zamiataną pod dywan jak pedofilia w Kościele katolickim, która jest tematem Spotlight.


 

Jak doskonale wiecie, rzadko urządzam tu osobiste wycieczki. Nie piszę wiele o sobie, nie widzę większego sensu w zasypywaniu was informacjami o moich prywatnych sprawach, które nijak się mają do tego, o czym tu piszę. To, kim jestem, naturalnie, wpływa znacząco na sposób, w jaki odbieram kino – to, czego w nim szukam i jak je interpretuję. Przeżywanie kina zawsze ma u swoich fundamentów indywidualną, budowaną latami i przesiąkniętą rozmaitymi doświadczeniami osobowość. Subiektywną, inną, bardzo naszą. To ona sprawia, że dotyka nas coś, co innych zupełnie nie wzrusza, lub – przeciwnie – każe odrzucać to, co innych z łatwością zdobywa. I to ona każe nam pewnych tematów szukać, inne ignorować, a z wieloma po prostu się zmagać, próbując odpowiedzieć sobie na pytania, które nigdy nie padną z ekranu, a rodzą się w nas pod wpływem obrazu.


 

Piszę o tym wszystkim, bo trudno w przypadku Spotlight ukryć jedną, zasadniczą kwestię: czy jest się wewnątrz, czy na zewnątrz miejsca, którego dotyczy. Świadomie nie piszę tu o byciu po którejkolwiek stronie, bo – co wydawało mi się zawsze oczywiste, ale niestety dla wielu takie nie jest – ani życie, ani człowiek nie są malowani w dwóch barwach. Fakt, że należysz do Kościoła katolickiego nie oznacza, że tolerujesz pedofilię wśród księży, tak jak należenie do grona mężczyzn nie oznacza tolerancji dla gwałtów na kobietach. Chciałabym, by to mocno tu wybrzmiało, bo mam wrażenie, że gdzieś w dyskusji na ten trudny temat zupełnie się o tym zapomina. Jestem katoliczką i jak każdego normalnego człowieka, bez względu na to, czy wierzy i praktykuje wiarę, czy nie, oburza mnie to, że pedofilia istnieje, że istnieje także w Kościele i że jako problem olbrzymiej wagi jest zamiatana pod dywan. Uważam to za oczywiste. Problem w tym, że to jedyna pewna rzecz w tym temacie – i dokładnie o tym jest film Toma McCarthy’ego.


 

Spotlight jest trudnym filmem – trudnym z powodów fabularnych i odbiorczych, ale może przede wszystkim realizacyjnych. McCarthy zdecydował nie komplikować dodatkowo kwestii, które już same w sobie są niełatwe, i zaproponował klasyczną, chronologiczną narrację, ilustrującą śledztwo dziennikarskie. To jednocześnie wada i zaleta filmu – wydarzenia przedstawione są na tyle rzetelnie, na ile było to możliwe przy tak pokaźnym materiale dowodowym, to jednak odbija się momentami na tempie akcji, która choć wartka i intensywna, w co najmniej dwóch miejscach poważnie skręca w miejsca mniej istotne, a przy tym zacierające czytelność historii. Nie chodzi o to, że film jest za długi, ale wydaje się chwilami, że te dwie godziny można było rozplanować lepiej, wprowadzając mniej postaci i wątków, za to silniej je eksploatując. Ale mimo tych drobiazgów, bo to są naprawdę drobne i słabo odczuwalne usterki, film ogląda się z wytężoną uwagą i świadomością, że to wszystko, to tylko i aż fakty, pozbawione osądów, oskarżeń i przemilczeń.


 

Ale tym, czym Spotlight wygrywa nie jest wyłącznie rzetelne przedstawienie faktów, ale także – a może przede wszystkim – szeroka perspektywa w ocenie wydarzeń. Genialne wręcz są sceny, w których bohaterami targają wątpliwości (świetny w roli przekraczającego granicę obiektywizmu dziennikarskiego Mark Ruffalo), gdy zauważają, jak bardzo skandal, którym się zajmują dotyka ich prywatnego życia, kiedy wysyłają w swoim kierunku wzajemne oskarżenia i winę (przeszywająca emocjonalnie rozmowa Roba – tu fantastyczny Michael Keaton – z przyjacielem czy przejmująca metafora tegoż podczas rozmowy w szkole). Gdy okazuje się, że wina wcale nie leży tylko po jednej stronie, że owszem, zło jest wciąż złem, ale czy i kto mógł zapobiec dojrzewaniu jego owocom, że dziennikarstwo to misja, ale też decyzja, kiedy mówić, by słowo miało moc sprawczą. Ta wieloperspektywistyczność nie jest w ogóle nachalna, powiedziałabym nawet, że sceny, które ujawniają ocenę sytuacji przez bohaterów są bardzo dyskretne, dzieją się jakby obok wydarzeń. Taka subtelność sprawia, że wychodząc z kina, mamy otwarte drzwi do własnego osądu, a lepiej – do dyskusji z tymi, którzy myślą zupełnie odwrotnie. Inspirującej, wolnej od ataków, ale jednak zawsze przygnębiającej, bo ile byśmy nie mówili o źródłach i pokłosiu problemu pedofilii w Kościele, ona wciąż jest faktem i to boli najbardziej.


 

Spotlight to solidne kino faktu. Warte uwagi nie tylko przez wzgląd na ważny temat, który podejmuje, ale i z uwagi na rzadko spotykają rzetelność twórczą i fantastyczny aktorski team, który stapia się ze swoimi bohaterami, nie odwracając uwagi od tego, co najważniejsze.


 

Czy polecam? Tak.


 


Za seans i gościnność dziękuję Kinu Pod Baranami.


 
Źródło zdj.: filmracket.com

 

2 komentarze:

  1. Filmu jeszcze nie miałem przyjemności widzieć, ale dochodzą do mnie słuchy, że nominacja za najlepszą aktorkę drugoplanową dla McAdams zdecydowanie na wyrost. Z recenzji wynika również, że nic specjalnego nie zagrała.

    OdpowiedzUsuń
  2. Znaczy wiesz, była ok, niezła, ale akurat w kategorii, w której nie brakuje dobrych kobiecych ról, można było postawić na inną kreację. Tam nagroda powinna polecieć do całego teamu Keaton & Rufallo & McAdams - byli świetni wszyscy jako zespół.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.