Wojciech Smarzowski nie bez powodu uważany jest za jednego z najodważniejszych współczesnych polskich reżyserów. Tematy, które podejmuje w swoich filmach, są niewygodne, trudne i bolesne, nie ma w nich wiele pytań, ale też próżno szukać w nich odpowiedzi. Jego kino to kino szczere i bezkompromisowe, przedstawiające świat - zawsze ten nasz, nam najbliższy - takim, jakim jest on w rzeczywistości. Nie jest to świat piękny, wręcz przeciwnie - to obraz pełen brudu, okrucieństwa, wulgarny i okrutny, nie ma w nim zbyt wiele nadziei, teraźniejszość mierzi swoją brzydotą i... prawdą. I to właśnie ona jest największym atutem filmów Smarzowskiego - tym, czego wszyscy u niego szukamy i czego wyglądamy z każdym kolejnym filmem. Czysta, obnażona z pięknych szat, obdarta z lukru prawda, która nas, niestety, nie wyzwala, ale na pewno oczyszcza i skłania do refleksji. Wołyń - najnowszy film reżysera - doskonale w tę wizję się wpisuje.
Powiedzieć, że Wołyń to film ważny, wymowny i drastyczny to w kontekście dotychczasowego dorobku reżysera truizm. Każdy jego film, poczynając od kapitalnie portretującego polskie społeczeństwo Wesela, przez przyglądającą się z bliska policyjnym służbom Drogówkę aż po inaugurującą u Smarzowskiego etap zainteresowania trudną tematyką historyczną Różę, porusza problemy istotne, często kontrowersyjne, wzbudzające emocje i potrzebną dyskusję. Co jednak znamienne, nie sposób powiedzieć z pełnym przekonaniem, że jest to kino rozliczeniowe - i to doskonale widać właśnie w Wołyniu. Smarzowskiemu udaje się, a właściwie inaczej - on świadomie unika ataków i oskarżeń kierowanych w jedną stronę (Polaków czy Ukraińców), w jego interpretacji rzeź wołyńska i poprzedzające ją wydarzenia nie składają się na obraz czarno-biały, wina nie jest tu tak oczywista jak mogłoby się wydawać. Jednocześnie reżyser daleki jest od wybielania którejkolwiek ze stron, udowadnia, że dobro i zło nie mają narodowości, że okrucieństwo wpisane jest w naturę człowieka tak jak honor, uczciwość czy dobroć, że nieczyste sumienie może mieć i Polak, i Żyd, i Rosjanin czy Ukrainiec, i że oprawcy i ofiary byli we wszystkich tych nacjach.
[caption id="attachment_6805" align="alignnone" width="600"] 150 minut seansu to ogromne obciążenie emocjonalne. Co ma powiedzieć Wojciech Smarzowski, który nad tematem rzezi wołyńskiej spędził ostatnie 4 lata...?[/caption]
Być może taka rezerwa brzmi jak próba ucieczki od wyrokowania, asekuracja przed napaścią stron, lęk przed zaangażowaniem, ale jest wręcz przeciwnie. Ta postawa reżysera wobec historii przekonuje szczerością, uczciwością i szacunkiem do faktów, a najwięcej - do ludzi, którzy ponieśli w wyniku tej wojny straty, i to zarówno jej bezpośrednich, jak i pośrednich ofiar. Smarzowski nie jest obojętny wobec sprawy Wołynia, pozostając jednocześnie bezstronnym obserwatorem, który chce pokazać, co się stało, pozornie nie odpowiadając na pytanie, jak to się stało. Pod tym względem Wołyń jest filmem przełomowym, wyznaczającym kinu rozliczeniowemu nową drogę. Przy czym, co ważne, nie jest to film historyczny sensu stricto, to raczej film o historii, niemający wiele wspólnego z publicystyką czy dokumentowaniem przeszłości, będący lekcją historii, ale nowego typu - krytycznej, uczciwej, wieloaspektowej, nie zaś wybiórczej, usilnie obiektywnej. To może zawodzić tych, którzy spodziewają się filmu politycznego i również tych, którzy o Wołyniu wiedzą niewiele i szukają odpowiedzi na najprostsze pytania: kto i dlaczego. Nie mniej jednak Smarzowski nigdy takiego filmu nie zapowiadał, gatunkowo zawsze opowiadając się raczej po stronie fabularyzacji niż dokumentacji historii.
Ale ta nowa jakość wykracza daleko poza umiejętne ukazanie fragmentu trudnej historii. Reżyser doskonale przeplótł temat wołyński fikcyjnymi losami młodej Polki, zakochanej w ukraińskim chłopcu, a zmuszonej przez ojca do małżeństwa z bogatym polskim wdowcem i sołtysem. Myliłby się jednak ten, kto stwierdziłby, że Smarzowski usiłuje tonować ciężar tematyczny rzezi wołyńskiej wątkiem miłosnym. Nieszczęście Zosi szybko bowiem okazuje się najmniejszym z jej zmartwień. Jednak obserwowanie jej walki o przetrwanie rzuca też cenne światło na życie mniejszości narodowościowych w Wołyniu. Już pierwsza scena filmu (przypominająca nieco konstrukcyjnie Łowcę jeleni Michaela Cimino) - prócz fantastycznego spojrzenia na kulturę i tradycje polsko-ukraińskie, kapitalnie pokazuje złożoność postaw wśród gromady, zarzewie późniejszych konfliktów i rozłamów w jej strukturach. A to przecież dopiero początek wielkiej historii, której ukazania podjął się reżyser, ujmujący swoją opowieść w aż 2,5-godzinnej formie, która może przerażać przed seansem, a która tuż po nim wydaje się i tak zbyt krótka, by opowiedzieć to, co najważniejsze.
[caption id="attachment_6806" align="alignnone" width="600"] Arkadiusz Jakubik. Aktor-gigant, który swoją pierwszą zapamiętywalną przez większość widzów stworzył w "13 posterunku"...[/caption]
Choć może wydać się to niedorzeczne, Smarzowski nie epatuje w Wołyniu przemocą. Jest ona, naturalnie, wpisana w podejmowany temat, ale wbrew pozorom jest jej dokładnie tyle, ile jesteśmy w stanie przyswoić (dobrze, jest o wiele więcej, ale załóżmy, że przy filmie o rzezi wołyńskiej przemoc ma odrębną skalę). Są takie sceny, kiedy kadr znika tuż przed czymś, czego nie chcieliśmy oglądać, a co dokładnie możemy sobie wyobrazić. Subtelność w wyrażaniu przemocy? To paradoks, ale w pewnym sensie tak. To też udowadnia, że twórca filmu nie wpadł w pułapkę egzaltacji, że do tego ogromnego tematu podszedł z powagą, myśląc bardziej o tym, co pokazuje niż o tym, co chce tym dla siebie zyskać.
Ogromną pracę wykonała zresztą cała ekipa filmu, z liczną obsadą na czele. Aktorów w Wołyniu jest setki, kilkunastu poznajemy bliżej, ale wszyscy grają tu tak, że nie sposób nie uwierzyć, że są bohaterami, w których się wcielają. W różnych drugoplanowych rolach pojawiają się fantastyczni, znani ze współpracy ze Smarzowskim, polscy aktorzy z kapitalnym Arkadiuszem Jakubikiem na czele, Jackiem Braciakiem, Januszem Chabiorem i Izą Kuną na drugim planie. Ale film na swoich barkach w głównej mierze trzyma młodziutka Michalina Łabacz - debiutująca (!) rolą w Wołyniu na ekranie w ogóle. Dla mnie to objawienie, talent zasługujący na uwagę w o wiele większym stopniu niż chwalona dwa lata temu w Gdyni Zofia Wichłacz, Biedronka z Miasta 44. Jej rola w filmie Smarzowskiego jest wyważona, bezpretensjonalna, równocześnie widać bardzo skrupulatne przygotowanie do roli, także językowe, zrozumienie postaci. Świetny debiut.
[caption id="attachment_6804" align="alignnone" width="594"] Michalina Łabacz. Debiut roku.[/caption]
Kolejny raz świetnie odnajdują się we współpracy ze Smarzowskim Piotr Sobociński Jr., autor zdjęć, który stanął przed trudnym zadaniem ukazania scen niełatwych, drastycznych, bolesnych w kontakcie. Z tej przyczyny trudno też nazwać zdjęcia te pięknymi, choć w pewnym sensie takie są - w swojej szczerości, subtelności i wymowie. Mikołaj Trzaska, muzyczny znak firmowy filmów reżysera, wrócił ze swoimi niepokojącymi, mocnymi, a jednocześnie idealnie komponującymi się ze stylistyką Smarzowskiego motywami. Muzyka nieprzyswajalna poza obrazem, z nim spaja się w doskonałą całość.
Wołyń to film, który wywołuje emocje, jakich nie chcemy czuć, przypominający o tym, o czym nie lubimy myśleć, mówiący to, czego nie chcemy słyszeć, ale jednocześnie będący dokładnie tym, z czym powinniśmy się zmierzyć. To nie będzie miły seans, ale nie pójść na niego, to tak jakby zbagatelizować to, co się stało i zignorować jeden z najważniejszych filmów tego wieku.
Czy polecam? Bardzo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.