Strony

niedziela, 18 września 2011

Hanna (2011)

reżyseria: Joe Wright
scenariusz: David Farr, Seth Lochhead
produkcja: Niemcy, USA, Wielka Brytania
gatunek: akcja

Najpierw garść frustracji. Przed chwilą zakończył się MFF w Wenecji, za nami nie tak wcale dawne rozdanie nagród w Cannes, przed - najbardziej ekscytujące festiwale, czyli Złote Globy i Oscary, którym po piętach dyskretnie podepczą równie istotne, szczególnie w Europie, a odbywające się zaledwie kilkanaście dni przed wielkimi galami Berlinare, Cezary i BAFTA. Pojawiają się więc pierwsze typy nominacji, pomysły na faworytów i czarne konie, nad którymi debatować będą akademie. Cała Europa mówi o świetnych obrazach Clooney'a (Idy marcowe), McQueena (Wstyd), Cronenberga (Niebezpieczna metoda), Solondza (Jestem czarnym koniem), Friedkina (Killer Joe), Sokurowa (Faust), Sorkina (Moneyball), że już nie wspomnieć o Rzezi Polańskiego. Zgadnijcie, ile z tych filmów możemy zobaczyć w Polsce? 1. Słownie: jeden. Niebezpieczna metoda wchodzi do kin w listopadzie, o premierach innych festiwalowych hitów nie słychać. Nawet, o zgrozo, o Rzezi. Absolutny dramat, proszę państwa, absolutny.

Tym grobowym wstępem chciałam rzec o Hannie. Siadam może do pisania w niezbyt dobrym, wywołanym powyższymi refleksjami, nastroju, ale wcale - naprawdę wcale - moja zła opinia o tej produkcji nie ma związku z niczym innym poza tym, że to po prostu niedobry film. Ale od początku.

Hanna (Saoirse Ronan) wychowuje się w środku mroźnej dziczy. Nie wie, co to komputer, telefon, muzyka - no, chyba, że natury. Z roślinkami i zwierzątkami, które notabene potrafi i zabijać, i przyrządzić i ze smakiem zjeść, żyje bardzo dobrze. Taki powrót do natury - sielanka. No, chyba, że wyprawy na polowanie mają cel - na przykład wyszkolić tę niepozorną dziewczyneczkę na rasowego zabójcę. To właśnie czyni jej szanowny tatuś Erik (Eric Bana), dawny agent CIA, co to podpadł szefowej wywiadu. Marissa Wiegler (Cate Blanchett) poluje zresztą także na małą, która jest owocem jej niecnych czynów z przeszłości. Gdy Hanna jest gotowa, by stawić temu czoła, zostaje wypuszczona (jak zwierzę z klatki) w głąb kontynentu.

Po co? Ano właśnie wcale nie po to, żeby zabić Marissę Wiegler. A przynajmniej nie jest to wcale powiedziane i pokazane w sposób jasny, choć najpewniej o to właśnie twórcom chodziło. Dzieje się zupełnie odwrotnie. Hanna po prostu ucieka - wszystkim i wszystkiemu. Najpierw ścigającym ją agentom, potem ojcu, a potem odwraca się na pięcie przed prawdą o sobie i swoim życiu, którą przypadkiem odkrywa. W efekcie przez półtora godziny możemy podziwiać biegnącą (jak łania, rzec by się chciało) blondyneczkę, w której planowany odwrót od strachu i litości wziął i ustąpił miejsca normalnym emocjom rozdygotanej kilkunastolatki.

Strasznie chciałabym coś więcej napisać, ale oprócz tego, że nie rozumiem wprost, jak tacy dobrzy aktorzy jak Eric Bana, Cate Blanchett (której wprost nie znoszę i która mnie napawa jakimś emocjonalnym wstrętem, ale której dobrego rzemiosła odmówić nie można), Tom Hollander i Olivia Williams, mogą grać w takiej miernocie. Grać może i poprawnie, ale ani magnetyzująco, ani zapamiętywalnie. Ronan nawet - choć jeszcze młodziutka - ale przecież pokazała, że potrafi coś więcej niż biegać, kopać i czarować swoimi cudnie niebieskimi oczyma (w Nostalgii anioła choćby). A już absolutnym smutkiem napawa mnie fakt, że film ten wyreżyserował Joe Wright - facet, który stworzył Dumę i uprzedzenie, Pokutę i Solistę. Fabuła przewidywalna, nużąca, nie wnosząca do tego typu akcji żadnego novum. Może więc tylko tyle, że muzyka - tak, muzyka - była całkiem do rzeczy. Ale panowie Ed Simons i Tom Rowlands (od muzyki właśni)e, choćby się bardzo, bardzo starali, filmu tego uratować nie mogli


Czy polecam? Nie, nie, aha, i jeszcze: nie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.