Strony

czwartek, 1 września 2011

Wyjście przez sklep z pamiątkami (Exit Through the Gift Shop, 2010)

reżyseria: Banksy
produkcja: USA, Wielka Brytania
gatunek: dokument

Ciekawa byłam tego filmu. Najpierw długie lata zastanawiania się, kim właściwie Banksy jest. Potem jakieś, rzekomo, pewne odkrycie jego tożsamości. Dalej - Oscary: film zostaje nominowany i istnieje poważne ryzyko, że wspaniała gala zostanie zakłócona kolejnymi ekscesami enfant terrible (no bo ktoś nagrodę odebrać musi, a facet, który jest incognito, raczej się garnąć do wystawienia się przed taką publiczność nie będzie). A na koniec ta prowokacja filmowa. Ciągnęło.

Thierry Guetta jest sklepikarzem francuskiego pochodzenia. Ma dom, rodzinę i zwyczajną z pozoru pasję: filmuje wszystko, co się rusza (i nie). Najbardziej fascynuje go street art, dlatego biega za grafficiarzami i nagrywa ich pracę, nierzadko przerywaną przez stróżów prawa. Z czasem coraz bardziej w rzecz wsiąka. Aby dostać się do znaczących ludzi sztuki ulicznej wymyśla historyjkę o kręceniu filmu dokumentalnego o street arcie. Prawda jest jednak taka, że oprócz setek taśm w zawalonym pokoju Thierry nie ma najmniejszego pomysłu, jak taki film zrobić (że nie wspomnieć już o możliwościach). Idzie jednak w zaparte, chcąc dotrzeć do guru artystów graffiti - Banksy'ego. Udaje mu się to. Jednak gdy Banksy po obejrzeniu jego dokumentu i stwierdzeniu w duchu, że większego gówna nie widział, nieopatrznie udziela Thierry'emu rady, by spróbował swoich sił w street arcie. Thierry'emu nie trzeba dwa razy powtarzać. W zatrważającym tempie organizuje swój nowy zawód i równie szybko otwiera w mieście wielką wystawę swoich prac. I zyskuje popularność. Mimo, że jest nieoryginalny, a jego prace są do bólu wtórne.

Taka to historia. Historia, w której sztuka - ta uliczna, dzika, nieujarzmiona - zostaje skomercjalizowana. Można się kłócić. No bo przecież także prace Banksy'ego są przedmiotem aukcji, lądują w Sotheby's, są kupowane przez wielkich (w sensie bogatych) tego świata, i to za niemałe pieniądze. Tylko że Banksy nie robi tego bajzlu dla kasy, a Thierry tak. To jest produkcja na dużą skalę, to są wywiady, to jest reklama, to jest czysty marketing. Czy to znaczy, że Banksy strzelił sobie samobója? I tak, i nie. Choć, zdaje się, o Therry'm i jego karierze mówi trochę z żalem, to jednak w wywiadzie pewnie stwierdza:  
Nie wiem, czy sztuka z ulicy sprawdza się we wnętrzach. Udomowione zwierzęta z dzikich i wolnych zmieniają się w bezpłodne, tłuste, i śpiące stworzenia. (...) Trudno uchwycić adrenalinę towarzyszącą malowaniu na ulicy, pracując w dobrze oświetlonym studiu, z czajnikiem na gazie.
Więc jednak moje wciąż pozostaje moje. Tylko że nie sposób nie zadumać się nad inną refleksją Banksy'ego, podsumowującą całą tę produkcję:
Chcieliśmy, aby nasz film zrobił dla street artu to, co Karate Kid dla sztuk walki. Żeby każde dziecko wyszło na ulice z puszką sprayu w dłoni. Skończy się tak, że nasz film może zrobić dla street artu to, co Szczęki dla surfingu..
I może dlatego przez dużą część filmu jest się niejako po stronie Thierry'ego. Dopiero ten finał, dopiero gorzkie słowa Banksy'ego stawiają tę całą historię pod znakiem zapytania. Ale, tak sobie myślę, to bardzo źle, że mówimy tu w ogóle o jakichś stronach. Że w fikcji owszem, że bohaterowie, że dobro, że zło. Tylko że to dokument, to życie, a na bazie czego, jak nie życia, tworzy się ta fikcja?

Czy polecam? Tylko zainteresowanym street artem, a i tu pamiętać, że debiut Banksy'ego, to zaledwie promil całego tego świata.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.