Strony

piątek, 7 października 2011

Intrygant (The Informant!, 2009)

reżyseria: Steven Soderbergh
scenariusz: Scott Z. Burns
produkcja: USA
gatunek: komedia kryminalna

Nie będzie ani treściwie, ani ciekawie, ani... intrygująco. Bo i film żadnej z tych cech nie posiada. Ale ab ovo.

Mark Whitacre (Matt Damon) jest biochemikiem i pracuje w wielkiej fabryce, produkującej lizynę (to taki aminokwas białkowy, którego nasz organizm nie potrafi produkować, więc musimy go ściągać z innych źródeł, np. z jedzonka). Generalnie robota jest niezła, bo i firma do małych i biednych nie należy. Ale coś zaczyna iść nie tak, produkcja przynosi straty za sprawą podejrzanego wirusa w maszynach, w związku z czym góra postanawia się zająć tym problemem. Mark obiecuje wziąć to na siebie i załatwić sprawę po cichu. A przynajmniej takie deklaracje składa swoim wspólnikom. Tymczasem angażuje w sprawę FBI i tak rozpoczyna się intryga, w której najbardziej zapętli się sam bohater.  Przy okazji jednak defraudując miliony dolarów z konta firmy.

Lizyna, zmowa cenowa, podsłuchy - mniej więcej w tych trzech słowach zamyka się cały film i są to też jedne z niewielu rzeczy, które da się z niego zapamiętać. Wir intryg, w jaki wpędzony zostaje widz, zaczyna nie tyle irytować, co nieziemsko nudzić już po niecałych 20 minutach. Jedyne, co przykuwa jeszcze uwagę, to ciekawość (a może raczej nadzieja?), kiedy i jak tytułowy intrygant wpadnie. Bo to pewnie będzie bardzo, hm, intrygujące rozwikłanie tej pasjonująco wartkiej akcji... Ale nie, bo po co robić wszystko, żeby widz został przy telewizorze, zainteresował się filmem, wgryzł w fabułę? No proszę was, czy po to się robi w ogóle filmy? No właśnie. 

Wszystko więc od samego początku idzie w złym kierunku. Mark-Intrygant kombinuje, kombinuje i wciąż kombinuje, ale w pewnym momencie nie próbuje już przekonać do swoich pomysłów agentów, wspólników, żonę czy, ba!, widzów, ale samego siebie i, może, twórcę filmu. Zakręcenie intrygi staje się bowiem celem samym w sobie. Tyle że po drodze scenarzysta sam się w tę swoją intrygową intrygę zapętla i już naprawdę nie wiadomo, o co chodzi bohaterowi, co jest intrygą, a co prawdziwym jego zamiarem. Nie wiem, czy podobnie działał autor powieści, na podstawie której powstał Intrygant - nie czytałam i z pewnością nie sięgnę się, by przekonać. Nuda jak stąd do Chile. 

Całość utrzymana jest (a przynajmniej miała być) w klimacie czasu akcji. A są to lata 90. ubiegłego wieku. I, zdaje się, że scenografowie trochę jednak przesadzili - cały wystrój, łącznie ze stylizacjami i charakteryzacją, jest mocno przerysowany. Wygląda mniej więcej tak jak powyższy plakat - niby w stylu kultowego Saula Bassa, ale jednak sto lat świetlnych od niego.

Matt Damon, piszę to, miejcie na uwadze, z ogromnym bólem: ani nie uratował tego filmu, ani nie zagrał jakoś wyjątkowo barwnie. Starał się chłopak bardzo, nawet mu to wychodziło, ale jest za drobniutki, żeby udźwignąć całą fantazję twórców. Strasznie szkoda. To jeden z jego gorszych filmów.

Z reżyserem, Stevenem Soderberghiem, jest natomiast inna sprawa. Przed Intrygantem zajmował się filmami bardzo różnymi gatunkowo: od kryminałów z domieszką romansu (Co z oczu, to z serca), przez dramaty (Erin Brockovich z Oscarową w tej roli Roberts), sensacje i s-f (Traffic, Solaris), aż po popularną serię komedii kryminalnej Ocean's... i biograficznego Che. Do większości z nich nie mam specjalnych uwag. Może tyle, że jeśli świecą, to raczej nazwiskami znanych aktorów, na których miło popatrzeć i którzy, och, skądś to znamy, ratują trochę film. Za kilkanaście dosłownie dni do kin wchodzi jego najnowsza propozycja: Contagion - Epidemia strachu z całą listą świetnych nazwisk (Winslet, Paltrow, Cotillard, Damon, Law, Hawkes), na który niecierpliwie czekam. Słyszałam, że niezły i dający do myślenia, jakkolwiek do nominacji raczej nie sięga. Niech to będzie pana, panie Soderbergh, ostatnia szansa. Wóz albo przewóz, bo nie tylko dobrymi nazwiskami legendarne filmy są brukowane...

Czy polecam? Nie.


1 komentarz:

  1. uwielbiam tego pana, głównie za najlepszą trylogię rozrywkową jaką widziałam, Ocean'a oglądam kilka razy w roku ;) a Intryganta nie widziałam... może dobrze ;)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.