Strony

piątek, 11 listopada 2011

Kod nieśmiertelności (Source Code, 2011)

reżyseria: Duncan Jones
scenariusz: Ben Ripley
produkcja: USA
gatunek: akcja, sci-fi

Z drżeniem, naprawdę z drżeniem wybierałam kolejny film do obejrzenia. Bo, serio, nie zwróciłam kompletnie uwagi na to, że moje ostatnie wpisy były tak bardzo na "nie". Nie żebym jakoś na siłę szukała teraz arcydzieł (sic!), bo do filmu namówił mnie małżonek, a żeby jeszcze mniej się w sprawę angażować, wyjęłam dechę i żelazko, ale - zdaje się - udało się. Trochę bowiem odetchnęłam w połowie filmu, gdy zorientowałam się, że mnie wciągnęło. Tym milej się zrobiło, że to takie nieoczekiwane. Bo ani science fiction, ani pan Gyllenhaal, którego nazwiska nigdy nie umiem wymówić poprawnie i  z pełną świadomością ignorancji nazywam go Dżejkiem Gyle-coś tam, entuzjazmu we mnie raczej nie wywołują.

Facet budzi się w pociągu zupełnie zdezorientowany. Nie dość, że nie wie, jak się w nim znalazł, to jeszcze naprzeciw niego siedzi piękna dziewczyna Christina (Michelle Monaghan) i nie przestaje opowiadać o czymś, o czym powinien doskonale wiedzieć. Sean (Jake Gyllenhaal), bo tak wynika z odnalezionej w marynarce legitymacji, jest nauczycielem, ale to nie pomaga mu w zrozumieniu całej tej sytuacji. Miota się tak ni mniej, ni więcej tylko całe 8 minut, po czym... wybucha. Wraz z pociągiem, w którym podłożono bombę. Budzi się więc Sean-nie-Sean już jako kapitan Colter Stevens w jakiejś dziwnej kapsule, sterowanej przez koleżankę po fachu Colleen Goodwin (Vera Farmiga) i dowiaduje się, że tak naprawdę bierze udział w rządowej misji/eksperymencie o nazwie "Kod nieśmiertelności". Pozwala on na przeniesienie się w czasie i wejście w ciało człowieka o podobnych parametrach różnej maści na ostatnie 8 minut jego życia. Wybór nie jest przypadkowy. Sean jedzie pociągiem, który był pierwszym celem ataku terrorystycznego. Kapitan Stevens ma kilka razy po 8 minut, żeby znaleźć terrorystę i dowiedzieć się, kiedy i gdzie planowany jest następny atak. Zidentyfikowanie zamachowca, początkowo niezwykle trudne w pociągu pełnym ludzi, okazuje się dużo prostsze od odnalezienia siebie i załatwienia spraw, których się nie zdążyło załatwić.

Lubię bardzo filmy, w których bohaterowie mają szansę przeżyć jeszcze raz ten sam czas. Takie filmowe deja vu - są, potem ich nie ma, a potem znowu przychodzą w to samo miejsce, dotykają tych samych przedmiotów, tyle że spostrzegają i czują coraz to nowe sprawy. I tak w kółko. Nie, nie zawsze miałam do czynienia z dobrymi realizacjami tego pomysłu, ale chyba jednak na tyle często, żeby chętnie to oglądać w nowej odsłonie. Tak więc w Kodzie... rzecz ta się całkiem udała. Poza tym bez żadnych cudów: jest skomplikowana aparatura, są zaawansowane technologie, jest wątek miłosny (nawet dwa, z czego jeden, szczęśliwie, dotyczy innego wymiaru miłości niż ta na linii on-ona), jest rozdarcie między moralnością a obowiązkiem, jest tęsknota za tym, czego nie zdążyło się przeżyć, są trudne decyzje. Ale do całego tego smacznego właściwie bigosu, Jones dorzuca jeszcze jeden składnik: pytanie o rzeczywistość, a ściślej - czym ona właściwie jest. Pamiętacie Wyspę tajemnic i Incepcję? Łączy je nie tylko genialna gra DiCaprio. I Scorsese, i Nolan poszukują odpowiedzi na to samo pytanie. I jedyna odpowiedź, którą wszyscy trzej panowie odnajdują, także jest pytaniem. Takim, które trzeba sobie samemu zadać i się nad nim głowić przez pół życia. Coś jest na rzeczy, nie sądzicie?

I właściwie nie ma o czym więcej pisać. Jest to dobrze spędzone 1,5 godziny i nawet jeśli w pewnych odsłonach odkrywamy wtórność, to ta wtórność nam się po prostu przyda. Bo nigdy nie wiadomo.

Czy polecam? Tak.


5 komentarzy:

  1. nie zamierzałam obejrzeć tego filmu, ale chyba mnie skusi twoja recenzja ;))

    OdpowiedzUsuń
  2. Przekonałaś mnie do zobaczenia tego filmu. A nie! Poczekaj, przecież ja go już widziałem! ;D

    Zachęcił mnie reżyser - Duncan Jones, którego debiut - "Moon" zjadł mnie na śniadanie, bodajże rok temu. "Kod nieśmiertelności" to nieco gorszy film, ale dalej dosyć dobry. Dobra, nie będę palił głupa, że coś pamiętam ;D

    OdpowiedzUsuń
  3. No właśnie czytałam o tym "Moon" i mnie zaciekawiło bardzo. Muszę nadrobić:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Do zobaczenia filmu skłoniło mnie nazwisko reżysera, spod którego ręki wyszedł niesamowicie klimatyczny "Moon" ze świetnym Samem Rockwellem no i Jake Gyllenhaal,/ ja z kolei ciągle muszę sprawdzać, jaką literke w nazwisku pisze mu się podwójnie/. Vera Farmiga również zachęca, no i MOnaghan, która w tym filmie ma scenę, z jednym z najpiekniejszym usmiechem kina (aż sobie przewinęłam). No, więc wabików było sporo. Niestety, ja mam chyba kłopoty z filmami z tematem czasoprzestrzeni. Rzadko kiedy mi się o taki podoba. Kompletnie mnie to nie kręci. MOże to jakaś samoobrona przed strachem malutkiego człowieczka wobec ogromem tego co mu nieznane? W każdym razie, popatrzyłam ale bez zachwytu. "Moon" zdecydowanie lepszy.

    OdpowiedzUsuń
  5. Tak, Sam Rockwell w "Moon" to klasa sama w sobie, bodaj najlepszy występ tego aktora do tej pory. Dosłownie i w przenośni dwoi się i troi na ekranie. Dżylenhal zagrał też kilka dobrych ról, ale zapamiętam go z jednej z jego pierwszych jako Donnie Darko, gdzie jeszcze nie był takim przystojniakiem jak dzisiaj ;D

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.