Strony

czwartek, 29 grudnia 2011

O północy w Paryżu (Midnight in Paris, 2011)

reżyseria: Woody Allen
scenariusz: Woody Allen
produkcja: Hiszpania, USA
gatunek: komedia romantyczna

Setny film w tym roku - okazja specjalna, specjalny powinien być więc wybór. Najlepiej coś może nie tyle gwarantującego dobrze spędzony wieczór, ale choćby dający nadzieję na coś przyjemnego. Padło na Allena, bo - choć naprawdę, wiecie przecież, nie za bardzo z Woody'm się jeszcze lubię - podejrzewałam, że tym razem może być inaczej. Intuicja okazała się dobra, bo mój wieczór (niezupełnie o północy) w Paryżu Allena okazał się niezwykle klimatyczny.

A o klimat nie trzeba było się przecież martwić - w końcu to Paryż i to lat 20. ubiegłego wieku. Ale wcześniej jest całkiem współcześnie. Gil (Owen Wilson) jest pisarzem. A raczej próbuje nim być. Bardzo chce napisać świetną powieść, ale wciąż brakuje mu weny, a jeśli już ją znajdzie, cała historia jest technicznie nieporadna, ewidentnie brakuje jej tego "czegoś". W poszukiwaniu natchnienia wybiera się wraz ze swoją narzeczoną Inez (Rachel McAdams) oraz jej rodzicami do Paryża - miasta artystów i sztuki - ale i tu muz szukać na próżno. Chyba że o północy, w okolicy niepozornych schodów, tuż przed ulicą, którą przejeżdżają taksówki, najlepiej będąc nieco pod wpływem. W taki właśnie sposób Gil trafia do świata, który zna tylko z książek - tam poznaje swoich mistrzów, a także muzę, której blask przyćmiewa każdą potrzebę, tym bardziej napisania głupiej książki. Granica między fikcją a rzeczywistością? Nie odnotowano.

Bawi się więc Allen konwencją i do tej zabawy zaprasza widzów - chcesz, to wejdź ze mną w nadrealną przestrzeń, pozwól mi dać ci materiał do fantazji zastępczej i posmakować ukochanego wczoraj, w którym z pewnością byłoby ci lepiej i piękniej niż dziś. Bo czyż choć jeden raz nie zapragnąłeś żyć w innych czasach niż żyjesz? gdy było/będzie łatwiej w tym, w czym teraz jest ci tak trudno? Ja zapragnęłam. Dalej czasem pragnę, choć zdaję sobie sprawę, jakie to złudne - zawsze wydawało nam się i zawsze nam się będzie wydawać, że trawa za płotem (czasopłotem?) albo może raczej pratrawa (jakkolwiek absurdalnie to brzmi) z pewnością była bardziej zielona niż  nasza teraz. I choć nigdy tak nie było, nie jest i nie będzie, każda epoka tęskni za tym, czego nie odnajduje w swoim teraz. Kłopot tylko w tym, że jedynym rozsądnym wyjściem z tego ambarasu jest pozostawienie tej tęsknoty w sferze marzeń. Gil to zrozumiał, nie pojęła tego jednak piękna Adriana (Marion Cotillard), wypełniająca swoje miejsca niedookreślenia nie tym, co odnajduje, ale tym, co wydaje się jej, że odnajdzie. Naiwność? Raczej smutna realizacja ogromnej potrzeby bycia.

Bohaterowie Allena są jak zwykle piękni, zmysłowi i intrygujący. Gil to bezradny facet, którego potrzeby i aspiracje są tłamszone przez histeryczną, złośliwą i zdecydowanie dominującą Inez. Ich związek tworzą właściwie cztery osoby - więź Inez z rodzicami jest tak silna, że żadna decyzja nie może być podjęta bez ich udziału. Nic dziwnego, że Gil tęskni za czymś mniej dosłownym, czymś, co pachnie tajemnicą, czymś, co mógłby dookreślić i sam znaleźć to, czego szuka, a czego jeszcze nie rozumie. To wszystko ma Adriana, to wszystko znajduje w spotykanych w kawiarniach artystach i mentorach. Świetnie też swoje zadania spełnili aktorzy. Rzekłabym: może za wyjątkiem Rachel McAdams, ale w gruncie rzeczy to nie ona sama była nieudana, tylko jej bohaterka, Inez, irytowała do tego stopnia, że chciało się Rachel z ekranu po prostu wygonić. Marion Cottillard, która nie wzbudza we mnie na co dzień szczególnych emocji, absolutnie mnie oczarowała swoją zmysłowością i kokieterią. Kathy Bates wyśmienicie wcieliła się w postać Gerdtrudy Stein, bardzo przyjemnie oglądało się też Alison Pill w roli Zeldy Fitzgerald, a Owen Wilson... Owen Wilson przeszedł moje oczekiwania. Normalnie nie zwracający na siebie uwagi aktor, grający postaci trochę zagubione, ale zawsze lekkie, ciepłe, rodzinne, pozytywne, tutaj uczynił z tych cech atuty. Sceptycznie podchodziłam do jego udziału w tym filmie, ze zdziwieniem przyjęłam informację o nominacji do Złotych Globów za kreację aktorską w komedii/musicalu, a tu taka niespodzianka. Miło było, naprawdę.

Szkoda tylko, wielka szkoda, że człowiek nie wie na temat paryskiej bohemy tamtego czasu tyle, ile by chciał wiedzieć. Się zna jakieś pojedyncze nazwiska, się coś tam wie, się coś tam słyszało, ale wciąż się tyle nie rozumie, nie chwyta, nie czuje. Za to dla koneserów szeroko pojętej sztuki początku wieku to wspaniała uczta.

Trochę oto wszystko sentymentalne i trochę też nierealne, magiczne, ale czyż nie o to chodziło? To Allen, to nie jest do końca na serio, mimo poważnego, trochę może tylko ironicznego, przekazu.  

Czy polecam? Ciężko mi w to uwierzyć - patrz moja wizytówka po prawej stronie - ale naprawdę tak.



11 komentarzy:

  1. Ciekawa byłam, co myślisz o tym filmie. Ja ironii nie wyczułam, może dlatego, że dałam się wciągnąć i zaczarować:)Chociaż Wilson na co dzień mnie irytuje, tutaj rola wydaje się być stworzona dla niego, taka urocza niemota. Szkoda tylko, że niektóre anegdoty o artystach zahaczały o banał.Mimo tych niedociągnięć, sama czekałabym na tych schodach, aż wybije północ:)

    OdpowiedzUsuń
  2. "Urocza niemota" - trafniej bym go nie określiła:) I, wiesz że czekałabym z Tobą, prawda?:>

    OdpowiedzUsuń
  3. a mi się ten film jakoś szczególnie nie podobał, mimo że podobnie jak wy, ja również czekałabym na tych schodach ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Mnie się to też bardzo dobrze oglądało, towarzystwo na ekranie było przednie. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. bardzo mądra bajeczka na ponury i chłodny dzień.

    OdpowiedzUsuń
  6. Zatem wszystkie siedziałybyśmy na tych schodach jak urocze niemoty :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Ten film zapamiętam jako dobry, ale jeszcze bardziej jako beznadziejną kalkę Allena w postaci Wilsona. Widzę, że ludzie podzielili się na zachwyconych Owenem i tych oburzonych. Ja jestem zdecydowanie oburzony, szczególnie kiedy w pamięci mam te genialne kreacje Woody'ego z jego wczesnych lat. Jak już gdzieś wspominałem - mam nadzieję tylko, że Allen nie zrobi z Wilsona swojej muzy, bo niestety, ale będę musiał postawić krzyżyk na filmach tego znakomitego reżysera...

    OdpowiedzUsuń
  8. Hmm, nawet akademii się podobał, coś w nim musi być. Jak dla mnie Owen którego nie znoszę zagrał rolę życia (jak na swoje zdolności). I nie zdziwię się jeśli za scenografie ten film dostanie Oscara, bo plastyczna oprawa filmu wręcz perfekcyjna.

    OdpowiedzUsuń
  9. O, tak. A wystarczy tak niewiele - tylko przenieść akcję do Paryża. Po kosztach, takiej scenerii nikt nie ma:)

    OdpowiedzUsuń
  10. Ewidentnie widać, że Allen postać głównego bohatera napisał pod siebie. Nie zagrał jej pewnie z powodu krytyki, że ciągle gra tę samą osobę. I co z tego?! Owen i tak postanowił skopiować gesty i sposób mówienia (jąkanie) Woody'ego. Ten film jest taki sam, jak poprzednie filmy Woody'ego, przez co jest kompletnie zbędny. Ileż razy można w kółko oglądać to samo?

    OdpowiedzUsuń
  11. Mnie osobiście akurat się nie spodobał ten film. Nudny, bez wyrazu, mało wciągający i przekonywający odbiorce do dalszego oglądania. Musiałam przestać oglądać ten film bo było to dla mnie męką. Nie jestem fanka Allena i nie wiem w czym niektórzy widzą jego fenomen. Nie polecam strata czasu

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.