Strony

wtorek, 13 grudnia 2011

Skóra, w której żyję (La piel que habito, 2011)

reżyseria: Pedro Almodóvar
scenariusz: Pedro Almodóvar
produkcja: Hiszpania
gatunek: dramat

Skóra, w której żyjemy, nie zawsze bywa tą, w której czujemy się dobrze i jesteśmy sobą - te słowa, od których rozpoczęła zapis swoich wrażeń na temat najnowszego filmu Almodóvara Babka filmowa, dźwięczały w mojej głowie od tygodni. Nie przestały ani podczas seansu, ani po nim. Niby banalne, a do bólu prawdziwe - nie tylko w kontekście fabuły, ale życia w ogóle. Na Skórę... czekałam od kiedy tylko dowiedziałam się, że Almodóvar jest gotowy zaserwować nowe danie ze swojego szalonego, obrazoburczego, a przy tym zmysłowego i bardzo klimatycznego kina. Nie udało mi się jej zobaczyć w pierwszym kinowym rzucie, udało się za to teraz. Miałam w sobie wielkie oczekiwanie i wielką nadzieję na coś przejmującego i uroczo dziwacznego. Absolutnie się nie zawiodłam.

Trudno jest powiedzieć, o czym jest Skóra, w której żyję, nie zdradzając z pozoru nieistotnych elementów fabuły, które tak fajnie jest odkrywać samemu. Mamy Roberta (Antonio Banderas) - wysokiej klasy chirurga plastycznego, którego praca nie kończy się jednak na realizacji męskich fanaberii, czyli zmienianiu rozmiarów kobiecego biustu. Robert nie jest ani szczęśliwy (dramaty rodzinne), ani zdrowy psychicznie/etycznie (prowadzone badania i wybór ścieżki zawodowej). Mamy też Verę (Elena Anaya) - jego nietypową pacjentkę, której historia, wyłaniająca się na naszych oczach, mrozi krew w żyłach. Jest też Marilia (Marisa Paredes) - służąca, która w dzieje rodziny Ledgardów jest zaangażowana dużo bardziej niż na służbę domową przystało. I Tygrys (Roberto Álamo), o którym nie powiem nic, bo sam w sobie mówi najwięcej. Wszyscy są nie tylko bohaterami opowieści Almodóvara, ale przede wszystkim Thierry'ego Jonqueta i jego powieści "Tarantula", którą Almodóvar zaadaptował.

Kiedy tylko dowiedziałam się, o czym mniej więcej jest Skóra..., jak z automatu pojawiła się w mojej głowie paralela. Kilka lat temu czytałam jeden z thrillerów Grahama Mastertona - brytyjskiego prozaika, w którego pełnych krwi, seksu i zemsty horrorach zaczytywałam się jeszcze jako nastolatka - "Wizerunek zła" (więcej mówi może oryginalny tytuł: "Picture of evil"). To historia rodziny Grayów (skojarzenie z Dorianem Grayem nie jest przypadkowe), którzy obarczeni są klątwą pewnego starego obrazu, portretującego ich familię. Dopóki obraz żyje, oni są nieśmiertelni. Wskutek różnych jednak wydarzeń ich ciało nie bardzo wyrabia na zakrętach czasu, w związku z czym potrzebują je przykryć czymś, co stwarzałoby pozory normalnego życia i wyglądu. Skórą na przykład. Procedurę "odskórowywania" przypadkowych osób Masterton opisuje z chirurgiczną precyzją. Mniej więcej taką, jaka jest domeną Roberta Ledgarda właśnie. Wtedy, podczas lektury "Wizerunku...", moja wyobraźnia pracowała na tak wysokich obrotach, że z wypiekami na twarzy wyglądałam (i wyglądam do tej pory) ekranizacji książki. Byłam okropnie ciekawa, jak to można pokazać, a przy tym pewna, że będzie to coś niesamowitego. U Almodóvara nie ma wprawdzie klątwy, galerii sztuki, ani seksu z gnijącą pięknością, ale z Mastertonem łączą go trzy rzeczy: silna motywacja, szaleńcze uczucie i artyzm ludzkiego ciała.

Bardzo mnie ucieszyło - nie wiem właściwie, dlaczego tak bardzo, co najmniej, jakbym spodziewała się fabularnego bałaganu - że jest konkretna, mająca swój początek i koniec, historia. Że jest "teraz", którego niewiadoma intryguje, że są retrospekcje, które pozwalają teraźniejszość zrozumieć, że jest mniej lub bardziej przewidywalny finał. Lubię czasem być przez reżysera prowadzona za rękę. Nie zawsze, wiadomo. Czasem fajnie tak pozaglądać w zakamarki fabuły, skorzystać z furtki, jaką twórcy zostawili dla własnej wyobraźni i potrzeby odkrywania nowych rzeczywistości. Ale akurat z Almodóvarem jest inaczej. Też nie zawsze, ale najczęściej jednak lubię, gdy prowadzi mnie w te speluny, ciemne uliczki, pełne alfonsów, prostytutek i transwestytów, domy, w których z bliska popatrzeć mogę w obrzydliwe twarze pedofilów, gwałcicieli czy opętanych obsesją i sprawiających wrażenie zwyczajnych ludzi potworów. Taka filmowa fantazja zastępcza. Fantazja w cudzysłowie, bo - jasna sprawa - ani mi się marzy o brataniu się z takowymi typami, chodzi raczej o stworzenie możliwości skonfrontowania się z pewnymi schematami, z którymi wciąż nie dajemy sobie rady. Tak więc bardzo ten porządek był fajny, bardzo mi potrzebny. I to dozowanie napięcia, ale nie po to, by później storpedować, ale po to, by widz na sekundy przed znaczącą sceną, domyślił się, co tu się za chwilę wydarzy i pozostał w niemym olśnieniu przez czas jej trwania. Ciekawe to wszystko, że mimo przejrzystości fabuły, udało się Almodóvarowi wzbudzić we mnie pytania i - to było najlepsze - tak wciągnąć mnie w pozorny spokój akcji, że zupełnie szkoda mi było czasu na wybieganie naprzód i pytanie o finał. A finał przecież był, mówią, że typowy, ale czy normalne, ludzkie to od razu typowe?

Elena Anaya nazywana jest szumnie nową muzą Almodóvara. Dlaczego? Jest zaledwie rok młodsza od Penélope Cruz, grała dopiero w jednym głośnym filmie reżysera (Porozmawiaj z nią), jest od Cruz zupełnie inna pod wieloma względami. Po co tak szufladkować? Bo Very nie gra, ciężarna podczas kręcenia zdjęć do filmu, Cruz, od razu trzeba szukać jej zastępstwa? Nie bronię Cruz, nie zachwyca mnie jej uroda, nie zawsze porywa mnie swą grą, nie żywię w stosunku do niej żadnych skrajnych emocji, ale ekspresji odmówić jej nie można i Almodóvar dosknale o tym wie. Może więc dlatego właśnie Anaya, której posągowa piękność i równie posągowy spokój, niezwykle płynnie przechodzący w przeróżne emocje (szczególnie ich pełne są oczy), nie Cruz, której - przyznajmy szczerze - wyrazistość pulsuje w każdej żyłce jej ciała, została wybrana do roli Very. Poza tym było dobrze. Banderas i Marisa Paredes to starzy wyjadacze kina Almodóvara, jak zwykle na swój sposób piękni i wysublimowani, a Roberto Álamo... Roberto Álamo po prostu trzeba zobaczyć...

Muzyka Alberto Iglesiasa jest cudownym dopełnieniem wyrafinowanej i, również, wyrachowanej opowieści o akcie (s)tworzenia, ludzkim demiurgu, w którym płynie krew tragicznego szaleńca,  makabrycznej ingerencji w naturę, pełnej zmysłowości walceo własną tożsamość. Piękne kompozycje Iglesiasa czasem ulatuję w toku akcji. U Almodóvara mają szansę stać się jednym z bohaterów. I wykorzystują ją.

Mogłabym długo, bo wiele we mnie ciepłych uczuć i z jednej strony zaspokojonych, z drugiej wołających o jeszcze potrzeb. Ale lepiej obejrzeć. Nie dla wszystkich to film. Wiemy zresztą od dawna, że - będę to powtarzać jak mantra - Almodóvara się kocha albo nienawidzi, Almodóvar zachwyca lub obrzydza, a może nawet Almodóvar i zachwyca, i obrzydza, i właśnie dlatego tak zapiera dech...

Czy polecam? O, tak...


2 komentarze:

  1. "Wiemy zresztą od dawna, że - będę to powtarzać jak mantra - Almodóvara się kocha albo nienawidzi, Almodóvar zachwyca lub obrzydza, a może nawet Almodóvar i zachwyca, i obrzydza, i właśnie dlatego tak zapiera dech..."

    a gdzie zaliczyłabyś mnie? Ani go nie kocham, ani nie nienawidzę, nie czuje obrzydzenia ;)momentami po prostu nie rozumiem

    filmu nadal nie widziałam, trochę się powtórzę, ale fabuła mnie przeraża ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Moja wrodzona potrzeba katalogowania na pewno coś wymyśli, daj mi czas:)A historia może jest z lekka makabryczna, ale Pedro jest w tym wszystkim na tyle dyskretny i delikatny, na ile tylko można. Dasz radę:)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.