Strony

sobota, 14 stycznia 2012

Musimy porozmawiać o Kevinie (We Need to Talk About Kevin, 2011)

reżyseria: Lynne Ramsay
scenariusz: Lynne Ramsay, Rory Kinnear 
produkcja: USA, Wielka Brytania
gatunek: dramat psychologiczny

Nie znoszę Tildy Swinton. Wiedziałam o tym na długo przed seansem i wiem to także po nim. Od momentu, gdy zobaczyłam zwiastun filmu, czekałam na tę historię trochę oniemiała, w lekkim osłupieniu, może nawet otępieniu. Bo raz, że to był pierwszy od dawna trailer nie streszczający filmu i nie pokazujący najlepszych jego fragmentów, za to bardzo intrygujący, magnetyzujący i przerażający jednocześnie, a dwa, że ona, Tilda właśnie. Chuda jak patyk, przezroczysta jak kryształ, brzydka jak noc. Tak, jest odpychająca i mdła, ale jeśli tak wątpliwymi atrybutami można zagrać tak przejmująco, to ja pozwolę sobie nadal jej nie znosić, ale mając do niej ogromny szacunek za tę rolę i nadzieję, że poznanie jej innych, dalekich od - uwaga popularne słowo - blockbusterowych kreacji, przyniesie większą skruchę.

Eva Khatchadourian (Tilda Swinton) jest matką. Nie chciała nią być. Wolała nadal tańczyć w deszczu w swoim małym, hiszpańskim raju i być roztrzepanym, nieco romantycznym lekkoduchem, jak na młode lata przystało. Ale pojawił się Kevin (Ezra Miller), który nie tylko odebrał jej szczęście, ale też zmienił jej życie w piekło, rozdzierając serce na milion atomów. Bo Kevin to wcielone zło. To dzieciak, którym masz ochotę rzucić o ścianę jak piłeczką, a potem włożyć do pralki i odwirować. To dzieciak, który nie jest złośliwy - bo to zbyt małe słowo - a doszczętnie zły, okrutny, zdolny do okazania największej ignorancji i największej agresji, na jaką go stać. To dzieciak, który doskonale zdaje sobie sprawę z twoich słabości i nie waha się tego wykorzystać, doprowadzając cię do skrajnych emocji i wyzwalając w tobie bestię. Eva nie raz się nią stała, choć na co dzień starała się być przykładną, nadzwyczaj cierpliwą matką, topiącą swe smutki w kieliszku wina i szukającą zrozumienia i oparcia w partnerze - Franklinie (John C. Reilly), który nie ma prawa pojąć, jak wygląda macierzyństwo Evy z prostej przyczyny - w jego obecności Kevin jest aniołem. Taka gnida. Kevin rośnie, rośnie też tkwiące w nim zło. Aż w końcu wybucha, oblewając swą gorącą lawą nie tylko zdruzgotaną matkę, ale i cały ich świat.

Najpierw nie wiadomo, o co chodzi. Jest trochę obrazków rozbawionej Hiszpanii, jest ona i nieuzasadniony, jak się wydaje, atak wandalizmu, jest trochę pojedynczych klatek retrospekcji. Układanka, którą serwuje nam Lynne Ramsay nie jest jednak jedną z tych wspaniałych konstrukcji, których stworzenie daje nam satysfakcję i które w ogóle da się w pełni złożyć. Wiele elementów brakuje, prawie wszystkie z ocalałych są brudne i poobgryzane, nieliczne tylko zachowały swoje kształty i barwy, sąsiadując jednak z kalectwem nie mają szans scalić się w idealny wzór. Im bliżej nieuchronnego odkrycia klucza całej tej zagadki, tym większe przerażenie i niechęć - bo czy prawda może być taka straszna, a zło tak bardzo złe? Ramsay - za Lionel Shriver, autorką powieści, na bazie której powstał film - z niezwykłą szczerością pokazuje, że może, a nawet więcej, że to bywa, że tak się dzieje, na mniejszą czy większą skalę. Bez względu na całe dobro, które przygląda się temu z ogródka naprzeciw.

Eva jest swoim macierzyństwem zniszczona. Depresja poporodowa przy jej przeżyciach wygląda jak hipochondryczna mrzonka. To już nie rozczarowanie i zmęczenie, to nie rozpacz i bezradność, to niezwykle smutne, dołujące, miażdżące poczucie wyjałowienia. Jej oczy nie mają dna, na twarzy maluje się pustka, nawet ruchy są jakieś pokraczne, mdłe, bez życia. Jest totalnie wyautowana, pozornie zdystansowana i nienormalnie powściągliwa - aż dziw bierze, że ten wulkan frustracji nie wybucha. Szczególnie, gdy całe miasto wytyka ją palcami i patrzy jak na morderczynię, gdy zrzuca na nią winę za to, co zrobił jej syn. Eva pokutuje z pokorną miną, jakby rzeczywiście winną była. Czy jednak matczyna miłość dociera do kresu, ma granice? Ramsay daje nieco pokrętną, ale dość precyzyjną odpowiedź, która, mimo pozornej oczywistości, zaskakuje.

To wszystko nie jest takie czarno-białe, na jakie wygląda. Ofiara myli się z katem, role się odwracają, schematy wzięte są w nawias, a widz zostaje wystawiony na próbę, sprowokowany do wystawienia jednoznacznej oceny, do wpadnięcia w pułapkę sądzenia czegoś, o czym nie ma pojęcia. Taka zasadzka dla tych, którzy lubią szufladkować, definiować, wpisywać wszystko w określone kategorie. I to odwieczne pytanie: unde malum? skąd to zło?, na które odpowiedź wciąż jest gdzieś poza zasięgiem naszego umysłu. To gra, w którą - mimo psychicznych szkód, bo film siedzi w głowie jak demon na długo po seansie (należę do tych dewiantów, którzy lubią tę niewygodę) - warto zagrać.

Dosłownie przed chwilą natknęłam się w najnowszym "Newsweeku" na krótki wywiad z Tildą Swinton. Wywiad, nawiasem mówiąc, z serii tych, nad którymi powinien być napis: nie czytać, redaktor jest kretynem. Bo jak inaczej nazwać dziennikarza, który w pierwszym pytaniu do rozmówcy zawiera najobleśniejszy i najbrutalniejszy spoiler, podając nieświadomemu czytelnikowi klucz do całej historii, i to przed premierą? Żenada jak stąd do morza. Szczęśliwie mi pan Kwiatkowski filmu nie zniszczył, skończyło się więc tylko na kilku bluzgach w powietrze, ale nie o tym chciałam. Tilda w wywiadzie tym odpowiadając na pytanie o to, jak radziła sobie grając niemal non stop - jest bowiem obecna w zdecydowanej większości scen, trochę chyba z kokieterią mówi, że wspaniale, bo... nie potrafi grać epizodów. Nie umie wstrzelić się w ten jeden, wyjątkowy moment w całej historii, jedną scenę w całym filmie, w taki sposób, by nie tylko zostać zapamiętaną jako dobra aktorka, ale też jak najlepiej oddać emocje i osobowość granej postaci. Co innego, gdy jesteś na ekranie cały czas. Wtedy możesz sobie pozwolić na lepsze i gorsze momenty, bo jest cię tak dużo, że nikt nie zauważy chwili słabości. Pewnie coś pokręciłam, ale sens mniej więcej oddałam. Bardzo to zabawne i mądre było. Spodobało mi się. Gra więc Tilda Evę w sposób obłędny. Nie wydaje z siebie wielu krzyków, nie trzęsie się z emocji, nie musi właściwie mówić, by przekazać wszystko, co w niej siedzii. Kompletny minimalizm formy, a treść tylko na tym zyskuje. Nie wiem, kto będzie nominowany do Oscara za pierwszoplanową rolę w kategorii najlepsza aktorka prócz niej, ale na oślep stawiam na nią. No bo proszę was, ona miażdży. Całą nieznośną sobą przywierca do fotela i, choć boli, to jest wspaniałe.

Skoro już o wywiadach mowa, czytałam też rozmowę Dagmary Romanowskiej z Ezrą Millerem - filmowym Kevinem. Trudno po jednym wywiadzie wyrokować, czy jest on diabelnie [sic!] inteligentnym nastolatkiem i wyjątkowo jak na swój wiek świadomym artystycznie aktorem, ale pozostaje po takim spotkaniu miłe wrażenie, że ma się do czynienia z młodym człowiekiem, który wie, czego szuka, w czym jest dobry i jak to mądrze wykorzystać. Trochę to może pokręcone, że świetnie odnajduje się w rolach młodych psycholi uwikłanych w patologiczne relacje i osadzonych w takim też kontekście, ale zrozumiałe, że dla niespełna 20-letniego chłopaka jest to wyzwanie. To jest też niezwykłe, że nieznany szerszej publiczności gość kolejny kolejny raz debiutuje i to z takim hukiem, że musiałby wcielić się w rolę filmowego Biebera, żeby otrząsnąć nas z (złego?) uroku, który rzuca. A przecież nie wierzymy, że to zrobi. Jeszcze przy okazji Kevina warto zauważyć to, na co wskazuje w rozmowie sam Ezra - Kevin to nie tylko Ezra Miller, Kevin to także, a może przede wszystkim Jasper Newell (jak się dowiadujemy "autor" TEGO spojrzenia), czyli kilkuletni Kevin i Rock Duer - Kevin w wersji mini. Wszyscy trzej tworzą tę demoniczną postać, współdziałają i nakładają na nią kolejne warstwy obłędu. Trzeba o tym pamiętać, bo nam się często wydaje, że bohater z retrospekcji to ktoś zupełnie poza, taki pół-aktor, niegodny uwagi. A przecież nie, przecież to nie tak.

To nie jest kino dla wszystkich. Nie każdy ma ochotę czegoś się domyślać, coś czytać podwójnie, a jeszcze co inne obdzierać ze znaczeń, które nadaje im pierwsze wrażenie. To - jak mówią mądre recenzje - kino artystyczne, w którym ważny jest każdy mały obraz, każdy detal i każdy kolor. To sztuka jest, tylko na dużym ekranie. I tak chyba trzeba to odbierać. Dla mnie była to fascynująca wycieczka w najmroczniejsze zakamarki ludzkiej psychiki, mimo grozy i nieznośnego napięcia gdzieś w okolicach mózgu. Rzekłby pompatycznie: lubię to. I chcę więcej.

Nie mam umiaru w myśleniu o tym filmie. Nie umiem przestać go interpretować i pruć szwy, które udało mi się nałożyć na to, co już ustaliłam. Nie chcę przestawać. Życzę wam tego samego.

Czy polecam? Tak. Choćby dla przekonania się, czy to kino jest dla mnie.



10 komentarzy:

  1. Pani klapserka tyle napisała o tym filmie, a mnie ciężko było sklecić jedno zdanie. Nie wiem czy jest to film dobry czy słaby, czy mi się podobał czy nie. Ale coś w sobie ma choć tak do końca nie umiem tego wytłumaczyć. Można by rzec że to jest irytujące, tak irytujące że trzeba film zobaczyć. Dlatego polecam.

    OdpowiedzUsuń
  2. nie mogłam się zebrać do tego filmu, ale po twoim wyczerpującym tekście nią pozostaje mi nic innego jak sprawdzić te wrażenia osobiście, bo ten film ciekawi, a dawno nic mnie tak nie ciekawiło swoją jak się wydaje oryginalnością w temacie i jak sama wspomniałaś reklamie

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak się złożyło, że napisałyśmy o tym filmie na swoich blogach niemal równocześnie. ten film i problem jaki niesie - mozna by o nich pisać i pisać bez końca. Tak samo jak bez końca można by chwalić Tildę Swinton i Ezrę Millera oraz jego młodszych kolegów za to, jak świetną robotę wykonali. Nie czytałam jeszcze żadnych recenzji czy wywiadów na temat filmu, Swinton podziwiam od dawna, Millera na pewno zapamiętam - ma chłopak talent i wyczucie roli. Ostatnia scena, jego spojrzenie na matkę, to mistrzostwo świata, ciągle je mam przed oczami. Poza tym, film ma świetny montaż, kolorystykę - co bardzo dobrze wpływa na odbiór i wczucie się w emocje bohaterów. Ja Kevina nazwałam "potworem", w cudzysłowie. Znając jego rozwój od najmłodszych lat, pamiętając, że wychowal sie w bardzo zimnym domu, bez żadnych oznak miłości (ona go w ogóle nie umiała przytulać, dotyk to podstawa bliskości) przy nieszczęśliwej matce, wykonującej tylko przykładnie swe macierzyńskie zadania, przy wiecznie usmiechniętym ojcu, a tak naprawdę wcale nim nie zainteresowanym, odsuwającym wszelkie problemy na bok, pozostawiajac je zagubionej żonie. Na oko jakiż "szczęśliwy" był ten dom, takich są miliony, niczego mu nie brakowało, oprócz poczucia miłości i zainteresowania i rozmów ze strony rodziców. Szkoda, że Eva nie udała się nigdzie po pomoc, nie umiała, wstydziła się, porozmawiać o swych kłopotach, Nie chciała uchodzic za złą matkę? Jasne, że człowiek rodzi się z jakimiś predyspozycjami, jest mniej lub bardziej wrażliwy, ale na to jak się ukształtuje do końca ma także wpływ rodzina i otoczenie. Na szczęście takie ekstremalne przypadki niedostosowania się do życia bywają rzadkie. I na szczęście, Eva w końcu znalazła drogę do syna, mimo tak wielkich poniesionych strat i krzywdy ludzkiej.

    OdpowiedzUsuń
  4. Babko, widzisz, i to właśnie miałam na myśli, pisząc, że nie ma umiaru w interpretowaniu tego filmu. Ty - zarówno tu, jak i w swojej recenzji (do której wrócę osobno, u Ciebie już), podkreślasz zupełnie inne aspekty całej tej relacji. Ja nie zwracam uwagi na kategorię winy i nie piszę w ogóle o tym, że Eva nie była idealną matką (ktoś może mi zarzucić tu ignorancję, ale to właśnie wynika z tej wieloaspektowości historii), Ty na tym się skupiasz. I to jest fantastyczne, że można o tym filmie mówić bez końca, a i jeszcze nie postawi się kropki. Jeszcze a propos ostatniego stwierdzenia: no tak, tylko czy warto płacić taką cenę za to zbliżenie? I znów: w skali makro - w życiu, w skali mikro - każda cena jest warta bliskości, byle nie było za późno, póki jesteśmy.

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie oceniam, nie obwiniam Evy, ale też i nie obwiniam Kevina, zreszta tak kończę swoją notkę. Wskazuję, że taki los może spotkać każdego, dlatego warto nauczyć się z przypadku ukazanego w tym filmie, jednego, że najważniejszą relacją międzuludzką, a już szczególnie w rodzinie, jest rozmowa. Dlatego mamy taki wykwit psychoterpaii, ludzie muszą z kims szczerze pogadać o sobie i swoich problemach. Oprócz rozmowy ważny jest także dotyk, tego też brakowało w tej rodzinie, może dlatego mamy taki rozkwit krótkotrwałych związków, ludzie szukają bliskości.

    Jasne że ta cena odnalezienia drogi była okrutna, ale chodziło mi o to, że skoro już to się stało, to dobrze, że jednak ta niedoskonała kiedyś matka nie odrzuciła syna w takim momencie - to był dla niej jako matki najokrutnijeszy egzamin, i ona go zdała. pamiętasz to spojrzenie Kevina? Jego strach w oczach, że już nigdy nie zobaczy matki? To była dzielna kobieta, tylko niepotrzebnie żyjąca w wiecznym poczuciu winy wobec dziecka, co zresztą on skrzętnie wykorzystywał w swej wojnie z nią.

    OdpowiedzUsuń
  6. Klapserko, oj tak, nie ma umiaru w interpretacji tego filmu,zgadzam się, ciągle o nim myśle, ciągle rozmawiam. Film doskonały, także pod wzgledem formy, o tym już nie wspominałam na blogu, każda scena jest ważna, przemyślana, potrzebna, poza tym montaż, kolorystyka i dźwięk.
    Dziś widziałam "Rzeźnię", fajna, ale i tak myślę oraz rozmawiam o Kevinie. :)
    Pzodrawiam.:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Ale zupełnie pominięty przez Akademie. Jest film kontrowersyjny, bardzo dobrze zrobiony ze świetną rolą Tildy, weird !!! A co oni widzą w druhnach to do tej pory nie mogę zrozumieć, może pomylili filmy.

    OdpowiedzUsuń
  8. Do "Druhen" jeszcze wrócę, bo nie mogę tego tak zostawić, a co myślę o braku nominacji dla Tildy, napisałam na fejsie. Powtarzać się nie będę, bo mi ciśnienie skacze, gdy o tym myślę:]

    OdpowiedzUsuń
  9. No właśnie, ja też tego nie rozumiem. I ten "Czas wojny Spielberga"! prawdę mówiąc, Oskary od jakiegoś czasu już mnie wcale nie ruszają. O wiele ciekawszy jest festiwal w Berlinie. A Meryl Streep - na pewno dobrze zagrała, ale nudne jest nominowanie jej ciągle do Oskara, ta cała akademia to zgnuśniałe towarzystwo, zero fantazji!

    OdpowiedzUsuń
  10. Dokładnie, sztywniaki:] Pominięcie Swinton prosi się o interwencję; obrzydliwa ignorancja. Streep - dokładnie. Bardzo ją szanuję, ale to jej -nasta nominacja, niech jej już dadzą tego Oscara, będzie spokój i może wreszcie otworzą się na nowe twarze. "Czas wojny" chyba tylko dlatego znalazł się na liście, że Spielberga:|

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.