Strony

środa, 28 marca 2012

Jane Eyre (2011)

reżyseria: Cary Fukunaga
scenariusz: Moira Buffini
produkcja: USA, Wielka Brytania
gatunek: melodramat kostiumowy
dystrybucja polska: ITI Cinema Sp. z o.o.

Filmy kostiumowe może i nie są moim ulubionym gatunkiem i może też jakoś często ich nie wybieram, ale zawsze szanuję i oglądam uważnie. Zresztą, nieraz przecież wydawało mi się, że w całym komplikowaniu sobie życia przez bohaterki takich filmów, jest jakiś urok, że to wszystko jest w pewnym sensie pociągające, wdzięczne, takie naiwne, a przy tym przecież śmiertelnie poważne. Jane Eyre przyniosła nową refleksję na temat tego typu filmów: z ładnej historii, ubranej w piękne stroje i osadzonej w malowniczych rejonach historii i geografii, można uczynić nieprzeżuwalny gniot. Taki, co to ogląda się na 4 razy, a i tak wyje się z nudów.

Jane Eyre (Mia Wasikowska) jest sierotą. Trafia pod opiekę ciotki, która za cel stawia sobie pognębienie dziewczyny - swoim wychowaniem i oddaniem Jane na surową naukę do żeńskiej pensji. Młoda rzecz jakoś znosi i, ostatecznie, zostaje na jakiś czas w zakładzie jako nauczycielka. Później stwierdza, że wolałaby jednak poszukać szczęścia w guwernerce w szerokim świecie i tak trafia do posiadłości pana Rochestera (Michael Fassbender), gdzie uczy małą Adele, podopieczną właściciela majątku. Odważna w gębie i niedostępna w ciele Jane szybko przykuwa uwagę Edwarda. Chwilę toczą grę: wiecie, ona niby nie i nic, on jeszcze bardziej nie, bo pan, a potem wszystko wybucha z takim hukiem, że ciężko w takim hałasie o szczerość. Bo pan Rochester skrywa tajemnicę, która z deczka zmienia stan... rzeczy. Całość opowiadana jest w ramach retrospekcji - Jane znajduje schronienie u pastora i tam wspomina swoje smutne, chlip chlip, życie.

O tym, że historia jest bezbarwna i nudna jak flaki z olejem, winić należy panią Charlotte Brontë. Matka Natura całe swoje siły wytężyła w obdarowanie talentem pisarskim jej siostrę, Emily (autorkę Wichrowych wzgórz), ale Charlotte nie miała zamiaru się poddać i uszczęśliwiła świat powieścią "Dziwne losy Jane Eyre". Że losy Jane były dziwne, to bym akurat nie powiedziała - mało to wówczas było sierot, poddawanym rygorystycznemu wychowaniu w klasztorach, a potem wypuszczonych jak ptaszki z klatek w świat, by zakochać się w pierwszym lepszym panu, co to dłużej zatrzyma na ich "słodkich kibiciach" wzrok? A że po drodze zdarzył się - mało zresztą twórczy - dramat, cóż. Właściwie to dziewucha powinna być wdzięczna losowi, że ją doświadczył; jej rówieśniczki pewnie wiodły monotonny żywot guwernantek, odzianych w szare sukienki, uczesanych w nieśmiertelne koki, marząc o strojnych kapeluszach i tańcach w rytm muzyki dobiegającej z salonu. No ale dobra, kogoś historia zainteresowała, ktoś może stwierdził, że skoro Duma i uprzedzenie, że skoro Rozważna i romantyczna, to może i Jane Eyre się sprzeda. Szkoda tylko, że zapomniał popracować nad tym, co mogłoby z nudnej powieści uczynić zjadliwą fabułę i przyjemną dla oka grę.

Scenariusz - jak to scenariusz - trochę rzecz okroił, trochę przewietrzył, próbując zachować w miarę przyzwoitą spójność, ale co tam scenariusz, skoro aktorzy, a właściwie aktorzyny, przykuwają tu bardziej uwagę. Pojedynczo i personalnie chodzi o jedną aktorzynę, która zmusza widza do gimnastyki głowy (wiecie, opada w lewo - pion - opada w prawo - pion - i do dołu raz - i pion). Jeszcze niedawno szczerze broniłam dziewczyny u jednego z blogerów. Że ma potencjał, że nie jest taka zła, że gdzieś tam coś tam jej się udało... Mea culpa, nie wiem, czego się wtedy nałykałam, serio. Bo to, że gdzieś tam (we Wszystko w porządku chyba) udało jej się nie razić i że gdzie indziej wtopiła się elegancko w tło, pozwalając wykazać się prawdziwym aktorkom (choćby Albert Nobbs), nie znaczy, że coś jest na rzeczy. Wasikowska może i pasuje do roli delikatnej, mdłej i wycofanej Jane, ale z jej ekspresją można sobie żyły podciąć. Dawno nie widziałam, żeby ktoś tak mocno silił się na aktorstwo i żeby komuś sprawiało taką trudność wyduszenie z siebie odpowiedniego grymasu. Ciągle z tą samą miną, niezdolna wykrzesać z siebie bogatszych emocji, czekała chyba tylko, aż będzie mogła zrzucić z siebie te halki i falbany i wypluć drewniany kołek, który uciskał jej żołądek przy każdej scenie. Coś okropnego. Może i jestem niesprawiedliwa, może i nie rozumiem specyficznej konstrukcji osobowości bohaterki (och) i nie ogarniam swoim małym umysłem czaru jej relacji z partnerem, ale coś mi się wydaje, że bez tej wiedzy jakoś będę żyła.

Pozostali aktorzy - no jacyś byli, ale kto, co, jak, gdzie, kiedy, pod jakim warunkiem..., doprawdy nie wiem. Może Fassbender jako jedyny rzeczywiście wybrnął z tego z twarzą: dość przyzwoicie wpasował się w przekorną osobowość Rochestera, choć i tak zupełnie nie podzielam zachwytów nad jego aktorstwem i wcale nie uważam, że jest odkryciem ostatnich lat i nadzieją współczesnego kina. No i - w ostateczności - co z tego, że się chłopina starał, jak partnerowała mu drewniana lalka?

Czy polecam? A broń Was Panie Boże.


8 komentarzy:

  1. O wiele lepszą adaptacją jest serial BBC, ale rzeczywiście można powiedzieć, że Wasikowska była tu strasznie mdła. A wydawać by się mogło, że rola stworzona dla niej;]

    OdpowiedzUsuń
  2. po raz pierwszy aż tak kategorycznie się z tobą nie zgadzam, obsmarowałaś mój ulubiony film ostatnich miesięcy [widziałam ponad 11 razy]; ja uwielbiam tę historię, widziałam już chyba z 3 czy 4 adaptacje tej książki [której nie mogłam przyznam szczerze zmęczyć] i tak:

    najgorszą adaptacją jest ta z Charlotte Gainsbourg, nie ma tam nic z klimatu historii, do tego wszystko zostało pomieszane i przerobione

    najlepszą wersję nakręciło oczywiście BBC, czteroodcinkowy serial z 2006 z fantastyczną rolą Ruth Wilson- to chyba najlepsza wersja Jane

    recenzowany przez ciebie film, cóż, po pierwsze nic nie wspomniałaś o wspaniałych zdjęciach i muzyce, po drugie nie zgodzę się że nie zrobiono nic by historię widzowi przybliżyć, ponieważ ta Jane Eyre bardzo oryginalnie zabawiła się chronologią historii, tworząc już samym montażem pewną tajemnicę, którą widzowie odkryją dopiero później, dodatkowo uwzględniono w niej najważniejszą moim zdaniem scenę tej historii. Moment gdy Jane patrzy przez okno i mówi [parafrazuję] "chciałabym móc sięgnąć po za ten horyzont, jak mężczyzna, móc zrobić wszystko o czym pomyśle", jest swego rodzaju kluczem do samej historii ale pozwala również zrozumieć dlaczego Mia gra z "kołkiem w tyłku", w pewnym momencie Rochester mówi także, że wygląda jak "ptak w klatce", Jane Mii to współczesna dziewczyna [która chce poznawać świat, uczyć się, poznawać ludzi] uwięziona w XIX gorsecie szowinizmu, Mia [za którą generalnie nie przepadam] paradoksalnie swoją drętwością idealnie pokazała ten konflikt jaki toczył się wewnątrz Jane

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 11 razy?! Szalona:) Zdjęcia, rzeczywiście, umknęły mi - ładne były, to prawda. Natomiast muzyka nie pozostawiła we mnie śladu wspomnienia, więc chyba jednak aż tak oszałamiająca nie była... Resztę uwag przyjmuję, zawsze powtarzam, że to bardzo ciekawe, jak film wzbudza sprzeczne opinie i różne emocje;)

      Usuń
  3. wow, totalnie się nie zgadzam. Jane Eyre AD 2011 to świetny film. Ma niesamowity nastrój, piękne zdjęcia i dobre (!) aktorstwo. Mia Wasikowska jest świetną młodą aktorką o niespotykanej wrażliwości. Polecam "In Treatment" gdzia dała prawdziwy popis aktorstwa. Ja w niej widzę następczynię Cate Blanchett. Fassbender - wiadomo. Ja prawie w ogóle nie oglądam filmów z epoki a ten mnie oczarował. Warto, warto obejrzeć!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm, a ja nie przepadam za Blanchett... czy to mnie tłumaczy?;) Mnie Jane Eyre w wykonaniu Mii nie oczarowała ani wrażliwością, ani grą, pierwszego wrażenia nie zmienię:)

      Usuń
    2. No to chyba oglądałaś inny film niż ja. Mia Wasikowska kolejny raz pokazała że jest aktorką w każdym filmie taką samą nużącą i odtrącającą. W pełni się z Tobą zgadzam Klapserko, omijać szerokim łukiem.

      Celta.

      Usuń
  4. Filmy kostiumowe to także nie mój gatunek, ale zdarzają się takie filmy kostiumowe, które potrafią mnie zaciekawić, które ogląda się dobrze i bez znudzenia. Niestety, "Jane Eyre" z 2011 roku nie należy do takich filmów. Dlatego, inaczej niż przedmówcy, ja się z Tobą zgodzę. Nawet jeśli chodzi o aktorstwo to podzielam Twoje zdanie. Fassbender może i zagrał dobrze, ale nie na tyle dobrze, by się nim zachwycić. Ja tego aktora lubię głównie za wybór ciekawych ról i filmów, a nie za szczególne umiejętności aktorskie, bo uważam, że np. Day-Lewisowi do pięt nie dorasta ;) A jeśli Fassbender nadal będzie grał w takich pornosach jak ostatnio ("Wstyd" - jeszcze nie widziałem i nie mam ochoty) to zamiast zostać nadzieją współczesnego kina stanie się aktorem jednego sezonu, o którym szybko się zapomni.

    OdpowiedzUsuń
  5. Serial BBC z bodajże 2006 roku o wiele lepszy. Chociaż ten też nie był taki zły. :)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.