reżyseria: Simon Curtis
scenariusz: Adrian Hodges
produkcja: USA, Wielka Brytania
gatunek: biograficzny
dystrybucja polska: Forum Film Poland Sp. z o.o.
Mój tydzień z Marilyn przypadł na gorący, przedoscarowy czas. Właściwie nie był to tydzień, a zaledwie półtoragodzinna próba kupienia przeze mnie czaru Marylin Monroe i przekonania się, czy Michelle Williams jest zagrożeniem dla Meryl Streep w wyścigu po statuetkę. Wypadło fatalnie i to wcale nie ja zostałam znokautowana.
Film Curtisa opowiada - odkrycie roku - tydzień z życia Marilyn Monroe. A ten spędziła ona na planie (a raczej trochę na planie, a trochę w sypialni) filmu Książę i aktoreczka, którego zdjęcia odbywały się w Londynie. Marilyn jest już w tym czasie celebrytką jak się patrzy i ewidentnie gwiazdorzy - tu jej się nie chce, tu coś przeżywa, tam ma daleko głębsze potrzeby niż odgrywanie jakiejś głupiej roli, a jeszcze dalej po prostu za dużo poćpała i nie ma siły wstać z łóżka. W międzyczasie jednak udowadnia, że nie bez kozery stała się ikoną kina i swoją grą zachwyca zarówno swojego filmowego partnera i reżysera filmu Laurence'a Oliviera (Kenneth Branagh), jak i całą ekipę filmową. W tym młodziutkiego asystenta reżysera, Colina (Eddie Redmayne), który dla Marilyn zupełnie traci głowę. Mimo ostrzeżeń, jakie padają z ust jej byłych kochanków, Colin pozwala Marilyn owinąć się wokół palca i staje się jej kolejną zabawką i przytulanką na pocieszenie, dokładnie na jeden tydzień. Historia jest opowieścią z najważniejszego, zdaje się, tygodnia jego życia.
Choć w tym jednym zaledwie epizodzie z bogatego życia Monroe udało się twórcom ukazać jej specyficzną osobowość i wskazać na dominujące jej cechy, cała ta historia w ogóle nie porywa. Jak to możliwe, skoro Marilyn Monroe była absolutną gwiazdą i do dziś uważana jest za ikonę kina, legendę i jedną z najbardziej rozpoznawalnych kobiet wieków? Być może wpływ na to miały konsekwencje wybiórczości fabuły/biografii - zdjęcia do Księcia i aktoreczki nie były zbyt interesujące, a zaplanowanie akcji w jednej niemal przestrzeni dawało wrażenie tłamszenia całej ekipy i widzów w porządnym kwasie. Może też chodziło o perspektywę narracyjną - Colin Clark to totalny półgłowek, który o Marilyn opowiada z zachwytem i apoteozą, ewidentnie podkreślając, że nic mądrego z tego romansu nie wyniósł. Możliwe, że nie popisali się aktorzy - Williams była wprawdzie bardzo dobra (choć nie rzucająca na kolana) i to o nią tu głównie chodziło, ale cała reszta wypadła tak paskudnie, że nawet dobrze podrobiona Marilyn przestawała zachwycać. Branagh, który przecież - do jasnej - jest dobrym aktorem, tu odrzucał. Redmayne to jakaś porażka: nie dość, że irytuje każdym ruchem, to jeszcze te jego wydęte usta - dziżas. O pozostałych nawet nie ma co mówić, bo ich role były czterdziestoplanowe, nawet nie było się jak porządnie przypaCZeć. Może... może i wszystko to jednocześnie? Jakby nie było, wyszło fatalnie.
Byłabym jednak niesprawiedliwa, gdybym zostawiła Was z myślą, że Curtis przedobrzył albo że coś zaniedbał. Wręcz przeciwnie. Marilyn, którą oglądamy, nie odbiega zupełnie od tej legendy, którą wszyscy znamy: jej nastroje zmieniają się z chwili na chwili, ma ogromny dar oczarowywania ludzi, czasem jest bezbronna, delikatna i bezradna jak dziecko, czasem dosadnie przypomina, że ma świadomość swojej kobiecości i seksualności i nie waha się tego używać, bywa ofiarą, ale też doskonale zdaje sobie sprawę, że świat, który sobie wokół siebie stworzyła jest toksyczny i zabija ją samą. Autodestrukcja czy dramat samotności? No właśnie, sami oceńcie.
Bardziej niż to wszystko zainteresował mnie spór Marilyn i Oliviera dotyczący gry aktorskiej (pozdrowienia dla mojej koleżanki-teatrolożki, że się tak feministycznie wyrażę). Słówko wyjaśnienia, bo o tym w filmie nie mówią. Rzecz rozchodzi się o szkołę, z której wyszła aktorka. Lee Strasberg - jej mentor - opierał się w dużej mierze na metodzie Stanisławskiego - systemie, stworzonym przez rosyjskiego reżysera, którego głównym hasłem było "przeżywanie". Chodziło o jak najbardziej realistyczne, psychologiczne odgrywanie roli, wczucie się w postać, zrozumienie jej emocji, motywów, osobowości, niemal utożsamienie się z nią dzięki sięgnięciu po własne doświadczenia i przeżycia - wszystko po to, by gra była jak najbardziej prawdziwa. W taki właśnie sposób pracuje Marilyn - jej ociąganie się z odegraniem sceny nie zawsze jest fanaberią, ale wiąże się ściśle z niemożnością zrozumienia postaci, którą ma zagrać. Dlatego Monroe pyta, docieka, próbuje i zmienia, bo wciąż coś jej nie pasuje, wciąż coś jest nie tak, wciąż jeszcze nie zdążyła do końca rozpracować postaci. Olivier natomiast nie musi niczego przepracowywać - aktorstwo to gra, to sztuczność, to niebycie sobą, to zwykła praca, którą się zostawia na planie i wraca się do swojego prywatnego życia, które na plan zdjęciowy nie ma dostępu, bo i po co. To są dwie różne szkoły i dwa punkty widzenia nie do pogodzenia. Problem tylko w tym, że fakt, iż Marilyn swoim "przeżywaniem" zdobyła serca całego świata, wcale nie oznacza, że ta metoda jest idealna i sprawdza się w każdym przypadku. I w tym właśnie cała zabawa - żeby różnymi drogami dotrzeć do tego samego celu.
Obojętnie podchodzącym zarówno do postaci Marilyn Monroe, jak i wielkich reform teatru, ten film nie jest do niczego potrzebny. Nie znajdą w nim ani interesującej fabuły, ani oszałamiających kreacji. Ot, kolejne półtora godziny, które można poświęcić na ciekawsze zajęcia.
Czy polecam? Nie.
dystrybucja polska: Forum Film Poland Sp. z o.o.
Mój tydzień z Marilyn przypadł na gorący, przedoscarowy czas. Właściwie nie był to tydzień, a zaledwie półtoragodzinna próba kupienia przeze mnie czaru Marylin Monroe i przekonania się, czy Michelle Williams jest zagrożeniem dla Meryl Streep w wyścigu po statuetkę. Wypadło fatalnie i to wcale nie ja zostałam znokautowana.
Film Curtisa opowiada - odkrycie roku - tydzień z życia Marilyn Monroe. A ten spędziła ona na planie (a raczej trochę na planie, a trochę w sypialni) filmu Książę i aktoreczka, którego zdjęcia odbywały się w Londynie. Marilyn jest już w tym czasie celebrytką jak się patrzy i ewidentnie gwiazdorzy - tu jej się nie chce, tu coś przeżywa, tam ma daleko głębsze potrzeby niż odgrywanie jakiejś głupiej roli, a jeszcze dalej po prostu za dużo poćpała i nie ma siły wstać z łóżka. W międzyczasie jednak udowadnia, że nie bez kozery stała się ikoną kina i swoją grą zachwyca zarówno swojego filmowego partnera i reżysera filmu Laurence'a Oliviera (Kenneth Branagh), jak i całą ekipę filmową. W tym młodziutkiego asystenta reżysera, Colina (Eddie Redmayne), który dla Marilyn zupełnie traci głowę. Mimo ostrzeżeń, jakie padają z ust jej byłych kochanków, Colin pozwala Marilyn owinąć się wokół palca i staje się jej kolejną zabawką i przytulanką na pocieszenie, dokładnie na jeden tydzień. Historia jest opowieścią z najważniejszego, zdaje się, tygodnia jego życia.
Choć w tym jednym zaledwie epizodzie z bogatego życia Monroe udało się twórcom ukazać jej specyficzną osobowość i wskazać na dominujące jej cechy, cała ta historia w ogóle nie porywa. Jak to możliwe, skoro Marilyn Monroe była absolutną gwiazdą i do dziś uważana jest za ikonę kina, legendę i jedną z najbardziej rozpoznawalnych kobiet wieków? Być może wpływ na to miały konsekwencje wybiórczości fabuły/biografii - zdjęcia do Księcia i aktoreczki nie były zbyt interesujące, a zaplanowanie akcji w jednej niemal przestrzeni dawało wrażenie tłamszenia całej ekipy i widzów w porządnym kwasie. Może też chodziło o perspektywę narracyjną - Colin Clark to totalny półgłowek, który o Marilyn opowiada z zachwytem i apoteozą, ewidentnie podkreślając, że nic mądrego z tego romansu nie wyniósł. Możliwe, że nie popisali się aktorzy - Williams była wprawdzie bardzo dobra (choć nie rzucająca na kolana) i to o nią tu głównie chodziło, ale cała reszta wypadła tak paskudnie, że nawet dobrze podrobiona Marilyn przestawała zachwycać. Branagh, który przecież - do jasnej - jest dobrym aktorem, tu odrzucał. Redmayne to jakaś porażka: nie dość, że irytuje każdym ruchem, to jeszcze te jego wydęte usta - dziżas. O pozostałych nawet nie ma co mówić, bo ich role były czterdziestoplanowe, nawet nie było się jak porządnie przypaCZeć. Może... może i wszystko to jednocześnie? Jakby nie było, wyszło fatalnie.
Byłabym jednak niesprawiedliwa, gdybym zostawiła Was z myślą, że Curtis przedobrzył albo że coś zaniedbał. Wręcz przeciwnie. Marilyn, którą oglądamy, nie odbiega zupełnie od tej legendy, którą wszyscy znamy: jej nastroje zmieniają się z chwili na chwili, ma ogromny dar oczarowywania ludzi, czasem jest bezbronna, delikatna i bezradna jak dziecko, czasem dosadnie przypomina, że ma świadomość swojej kobiecości i seksualności i nie waha się tego używać, bywa ofiarą, ale też doskonale zdaje sobie sprawę, że świat, który sobie wokół siebie stworzyła jest toksyczny i zabija ją samą. Autodestrukcja czy dramat samotności? No właśnie, sami oceńcie.
Bardziej niż to wszystko zainteresował mnie spór Marilyn i Oliviera dotyczący gry aktorskiej (pozdrowienia dla mojej koleżanki-teatrolożki, że się tak feministycznie wyrażę). Słówko wyjaśnienia, bo o tym w filmie nie mówią. Rzecz rozchodzi się o szkołę, z której wyszła aktorka. Lee Strasberg - jej mentor - opierał się w dużej mierze na metodzie Stanisławskiego - systemie, stworzonym przez rosyjskiego reżysera, którego głównym hasłem było "przeżywanie". Chodziło o jak najbardziej realistyczne, psychologiczne odgrywanie roli, wczucie się w postać, zrozumienie jej emocji, motywów, osobowości, niemal utożsamienie się z nią dzięki sięgnięciu po własne doświadczenia i przeżycia - wszystko po to, by gra była jak najbardziej prawdziwa. W taki właśnie sposób pracuje Marilyn - jej ociąganie się z odegraniem sceny nie zawsze jest fanaberią, ale wiąże się ściśle z niemożnością zrozumienia postaci, którą ma zagrać. Dlatego Monroe pyta, docieka, próbuje i zmienia, bo wciąż coś jej nie pasuje, wciąż coś jest nie tak, wciąż jeszcze nie zdążyła do końca rozpracować postaci. Olivier natomiast nie musi niczego przepracowywać - aktorstwo to gra, to sztuczność, to niebycie sobą, to zwykła praca, którą się zostawia na planie i wraca się do swojego prywatnego życia, które na plan zdjęciowy nie ma dostępu, bo i po co. To są dwie różne szkoły i dwa punkty widzenia nie do pogodzenia. Problem tylko w tym, że fakt, iż Marilyn swoim "przeżywaniem" zdobyła serca całego świata, wcale nie oznacza, że ta metoda jest idealna i sprawdza się w każdym przypadku. I w tym właśnie cała zabawa - żeby różnymi drogami dotrzeć do tego samego celu.
Obojętnie podchodzącym zarówno do postaci Marilyn Monroe, jak i wielkich reform teatru, ten film nie jest do niczego potrzebny. Nie znajdą w nim ani interesującej fabuły, ani oszałamiających kreacji. Ot, kolejne półtora godziny, które można poświęcić na ciekawsze zajęcia.
Czy polecam? Nie.
Mam ogromną chętkę na ten film mimo twojej recenzji.. Niestety nigdzie go nie mam do obejrzenia, w kinie nie leci ;/
OdpowiedzUsuńWow, a skąd Ty wiesz tyle o Stanisławskim?(!!!):D no no, jestem pod wrażeniem, świetnie się przygotowałaś:P
OdpowiedzUsuńM.:)
A, kochana, dużo o mnie nie wiesz jeszcze;) Miałam kiedyś teatralny epizod w swoim życiu, a Stanisławskiego akurat w paluszku:P
OdpowiedzUsuńAj, no widzisz, możliwe, że dużo nie wiem, ale to chyba dobrze, no nie?:) (a z teatralnego epizodu się wytłumaczysz;]) co do Stanisławskiego, sprawdzimy, sprawdzimy;P PS. sorry, że nie o Marilyn tu dyskutujemy, ale nie widziałam... [of kors:)]...
UsuńU mnie film wywołał mieszane uczucia. Fabuła trochę nieskładna .
OdpowiedzUsuńPoczątkowo myślałem, że Williams jest złym pomysłem, ale dziewczyna naprawdę dała radę.