Strony

wtorek, 24 kwietnia 2012

Wszystkie odloty Cheyenne'a (This Must Be the Place, 2011)

reżyseria: Paolo Sorrentino
scenariusz: Paolo Sorrentino, Umberto Contarello
produkcja: Francja, Irlandia, Włochy
gatunek: dramat
dystrybucja polska: ITI Cinema Sp. z o.o.

Długo zastanawiałam się, jak właściwie Wszystkie odloty Chayenne'a (całkiem zgrabny, choć nie mający nic wspólnego z oryginałem, tytuł) ocenić. Bo z jednej strony niezbyt wciągająca fabuła, nużący klimat i tempo, które doprowadza do szału, z drugiej zaś rewelacyjnie napisana postać głównego bohatera i fenomenalny Sean Penn. Ale po kolei.

Chayenne jest byłą gwiazdą rocka. Ledwie się właściwie tlącą już. Jest totalnie zmęczony życiem, sobą i wszystkim dookoła. Chowa się w swojej wilii, u boku żony Jane, spotykając się jedynie z młodziutką Mary, o której szczęście szczerze się martwi. Nie ma w nim już zupełnie życia. Gdy dowiaduje się o śmierci ojca, wzrusza tylko ramionami i jedzie na pogrzeb. Ani z gościem nie gadał, ani nie czuł specjalnie miłości, to i co ma się przejmować? Na miejscu dowiaduje się, że ojciec pół życia spędził na tropieniu swego kata z Auschwitz. Chayenne beznamiętnie przejmuję tę schedę i wyrusza w podróż po Ameryce w poszukiwaniu gnębiciela ojca. Zapoczątkowuje to niemal niezauważalną przemianą muzyka, w której najważniejsze jest stanięcie przed sobą w prawdzie i zderzenie się z własną depresją. Bolesne i trudne - warte zachodu?

Choć film reklamowany jest jako komedia i rzeczywiście sporo dialogów jest pełnych humoru, cała historia, a szczególnie postać Chayenne'a jest tragiczna. Chayenne jest cieniem samego siebie sprzed lat - jak na dłoni widać poczucie niespełnienia i żalu, że to, czym żył przez tyle lat, wygasło, że jego muzyka umarła, że musiał odejść, by zrobić miejsce takim gwiazdkom jak Lady Gaga i Rihanna. Jest zmęczony życiem, wyniszczony używkami i sławą, złamany tragedią, którą nieświadomie stał się udziałem. Dramat nie człowiek. Przy tym wszystkim jest jednak rozbrajająco poczciwy, szczery i bezpretensjonalny. Chayenne'a nie da się nie polubić, mimo iż jego wygląd raczej odstrasza i czyni z niego komiczną, odjechaną postać.

Słyszeliście o Oscarze za specjalne umiejętności aktorskie, które pozwalają aktorowi zmienić się nie do poznania, wziąć na barki cały film i go unieść, a przy tym być tak wiarygodnym, naturalnym i fenomenalnym, że nie wiem już co siada? Ja nie słyszałam, ale wiem, że Sean Penn z pewnością za zagranie Chayenne'a by go otrzymał. Nie będę się już pieklić, dlaczego nie uwzględniono tej roli w wyścigu po filmowe nagrody. Ogólnie: brak słów - to trzeba zobaczyć i trzeba się tym zachwycić.

O schemacie fabularnym filmu mówi się szumnie "kino drogi". Wiecie, jazda jakimiś gratem przez puste drogi Ameryki, postoje na starych stacjach benzynowych i w motelach, gdzie nie spotkasz żywej duszy. Wszystko to ma swój nieodparty klimat, ale w drodze Chayenne'a chodzi o coś więcej niż odnalezienie miejsca zamieszkania starego nazisty (zresztą i tu Chayenne zdaje się nie mieć pojęcia, co zrobić, gdy już go znajdzie). Chayenne szuka siebie - w spotykanych ludziach, w miejscach, w których się zatrzymuje, w ciszy i samotności, w Ameryce, której dał tak wiele, a która zostawiła go teraz samego sobie. I dociera Chayenne do sedna sprawy, ale wcale nie znajduje odpowiedzi na dręczące go pytania, raczej - jak zgrabnie ujął to ktoś przede mną - odgania demony przeszłości i odzyskuje nadzieję na lepsze "jutro". Przemiana, wbrew pozorom, całkowita, o czym świadczy finałowa scena pod oknem.

By przesadnie się nie rozwodzić: świetna kreacja głównego bohatera, rewelacyjnie odegrana rola w wykonaniu Penna, całkiem dobra muzyka i subtelne poczucie humoru - to na plus; nieznośnie powolne tempo filmu (które da się jednak usprawiedliwić, jeśli jest sprzężone z życiowym marazmem Chayenne'a), średni montaż, brak wyrazistości w opowiadaniu głównej historii i prowadzeniu naczelnego wątku - na minus.

Czy polecam? Film ciągnie się jak gluty, a jedynymi smaczkami są kwestie wypowiadane przez Cheyenne'a - majstersztyk aktorstwa i tragizmu postaci. Ja jadłam je z olbrzymim smakiem. Dla tych smaczków warto się przemęczyć, pod warunkiem jednak, że ma się spoooooro cierpliwości.


5 komentarzy:

  1. Może i ciągnie się jak gluty, jak to ujęłaś, jednak jest jednym z moich najukochańszych filmów :))

    OdpowiedzUsuń
  2. ja mam ogromną ochotę go obejrzeć, wszystkie opisy [w tym twoja] działają na mnie strasznie zachęcająco ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Miałam ogromny problem z tym filmem, dobrze, że nie spasowałam po pierwszej godzinie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Bo to taki bardziej refleksyjny film do pomyślunku w jego trakcie ;) Mi się spodobał wbrew moim obawom, Sean Penn wiadomo - wystarczy spojrzeć. Najlepsza scena zdecydowanie ta z krótką grą w ping ponga, a w zasadzie jej zakończenie ;D

    OdpowiedzUsuń
  5. Na swoją krótką opinię nt. filmu zapraszam tutaj:
    http://slesz.blogspot.com/2012/06/filmowy-twitter-cz-7.html#wszystkie_odloty_cheyennea

    A tak nawiasem mówiąc - podczas seansu miałem wrażenie, że Cheyenne nawiązuje do Ozziego.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.