Strony

sobota, 25 sierpnia 2012

Kaznodzieja z karabinem (Machine Gun Preacher, 2011)

reżyseria: Marc Forster
scenariusz: Jason Keller
produkcja: USA
gatunek: dramat, biograficzny
dystrybucja polska: Forum Film Poland Sp. z o.o.

Historii nawracających się grzeszników naczytaliśmy się, nasłuchali i naoglądali już wiele. Raz przemiany były dyskretne, niemal niedostrzegalne przez samych bohaterów, niekiedy nadchodziły falami, wprowadzając konsekwentnie zmiany w ich życiu, innym razem - spektakularne, trochę nawet niewiarygodne. Z tym ostatnim typem właśnie mamy do czynienia w filmie Forstera - nawrócenie głównego bohatera zostaje spłycone i graniczy, dla wielu, z absurdem. Jakby jednak nie było - jest ono punktem wyjścia do ważnych i dobrych działań, a fakt, że historia jest zupełnie autentyczna, pokazuje, że o absurdzie tu mówić trudno - bo w życiu przecież dzieje się bardzo różnie, to tylko kino czasem nie umie sobie z tym wszystkim poradzić i precyzyjnie to zobrazować. "Kaznodzieja z karabinem" to film z usterkami, ale w ostatecznym rozrachunku i tak warty zobaczenia. Dlaczego? O tym za chwilę.

Sama Childersa (Gerald Butler) raczej nie można nazwać dobrym obywatelem, mężem i ojcem. Właśnie wyszedł z pudła, a już zdążył opierniczyć żonę, że się nawróciła i zrezygnowała z tak dobrej fuchy, jaką był striptiz, pójść do baru, nachlać się, naćpać i zrobić rozróbę z bronią w ręku. Życie swoich bliskich ma generalnie w czterech literach, ale - do czasu. Pewne wydarzenie wstrząsa nim do tego stopnia, że nie tylko udaje się z małżonką na spotkanie jej wspólnoty, ale i chrzci się, a potem pielęgnuje w sobie marzenie o wyjeździe na misję. Co też czyni skwapliwie z rodzinnym wsparciem, bo rzecz chwalebna i dobra jest. Tyle że misja wciąga - Sudan potrzebuje pomocy, a tytułowy kaznodzieja od tej pomocy szybko się uzależnia, zatracając powoli pierwotne intencje i naginając swoją hierarchię wartości. A cierpliwość (rodziny, wiernych i przywódców siejącej terror sudańskiej organizacji zbrojnej) ma swoje granice...

Recenzowanie filmu biograficznego jest bardzo niewdzięczne. Pisałam już o tym przy okazji filmu "Lady". Autentyczne historie, które są brane przez filmowców pod lupę, nie są przecież zwykłymi żywotami przeciętnych Smithów czy Kowalskich, a godnymi uwagi działaniami i postawami ważnych jednostek. Można się z nimi - działaniami i postawami - nie zgadzać, mogą wydawać się nieprawdopodobne, ale fabularnie krytyk ma związane ręce, bo życie pisze ponoć najlepsze scenariusze i nawet jeśli wydają się one niemożliwe, to zwyciężają prostym argumentem, że po prostu się wydarzyły. Tak jak nawrócenie Sama Childersa. Myślę, że to wszystko podziało się troszkę inaczej. Może twórcy filmu rzecz spłycili, ale spłycają także komentujący, bez namysłu negując prawdopodobieństwo przemiany i przekładając ją jedynie na sam moment chrztu. Dla mnie najważniejszym wydarzeniem, tym, które wstrząsnęło Samem, wylało na niego kubeł zimnej wody, było zajście z autostopowiczem - tu rozpoczął się cały proces, a udział w spotkaniu, w kościele, był konsekwencją poszukiwań, które trwały o wiele dłużej niż pokazano to - siłą rzeczy - na ekranie. Zresztą, to, co się dzieje z nim podczas gdy animator motywuje grzeszników do powstania, to dosadny przykład tego, że nie wszystko szło tak łatwo. A dalsze wydarzenia, że nie wszystko z kolei było takie spektakularne - ale to już bajka dla tych, którzy mają zamiar obejrzeć, żeby zbyt wiele nie zdradzać. Chcę powiedzieć - podsumowując - że nie wszystko jest takie, na jakie wygląda lub jakie zostało pokazane. I że niedobrze jest w zderzeniu z tak delikatną materią bezrefleksyjnie brać to, co z brzegu, nie czytając zupełnie metafor i nie rozszyfrowując koniecznych skrótów myślowych.

"Kaznodzieja..." nie jest uważany za film dobry najczęściej z dwóch powodów. Pierwszym jest jednowymiarowość perspektywy, która sprawia, że podążamy krok w krok za głównym bohaterem, nie mając szans poznać lepiej świata (postaci i wydarzeń) wokół niego, swoją drogą bardzo ciekawego. Drugi zaś to rzecz w filmach biograficznych pojawiająca się nagminnie - apoteoza głównego bohatera i ukazanie go w czarno-białych (przy czym częściej białych niż czarnych) barwach. Choć akurat tutaj warstwa psychologiczna jest świetnie rozwinięta, to i tak powstaje wrażenie, że myślenie o postaci było tu dość wąskie: pokażemy te złe rzeczy, które pokazać trzeba, bo są tak oczywiste, że nie sposób ich ukryć (przeszłość Sama, jego problemy finansowe, dylematy rodzinne), natomiast w reszcie postawmy na bohaterstwo. Podobnie było z Aung San Suu Kyi (tytułowa Lady), chociaż przy niej Sam Childers to jednak facet z potężnymi rozterkami. W pełni zgodziłabym się więc jedynie z pierwszym zarzutem. Rzeczywiście, niektóre wątki poboczne zostały potraktowane po macoszemu, a to wielka szkoda, bo zapowiadały się bardzo obiecująco. Mowa tu przede wszystkim o pracującej humanitarnie w Sudanie, ciętej i dość gorzkiej mentalnie lekarce, ale też o sposobie zbierania datków na pomoc dla dzieci z Afryki (zabrakło konkretnych liczb - ile firma Childersa zarabiała, ile oszczędności poszło na sierociniec, ile brakowało, jakie były potrzeby) czy relacji Sama, a potem żony i córki z Donnie'm (bardzo dobry w tej roli Michael Shannon), która aż się prosi o pogłębienie.

Film jednak zdecydowanie wygrywa w warstwie psychologicznej. Raz, że postać Sama Childersa jest bardzo niejednoznaczna, a impulsywność i ideowość tylko pogłębiają problem i rodzą trudne emocje; dwa, że Geralt Butler jest naprawdę dobrym aktorem i świetnie radzi sobie z rolami, w których liczy się pasja, granicząca nawet z lekką obsesją (zobaczcie na jego oczy, w dowolnym filmie - to jest aktor, który gra oczami, który potrafi spojrzeniem przekazać najwięcej: nienawiść, miłość, drwinę, ironię, szczęście, rozbawienie, wszystko - uwielbiam to). A że to wszystko budowane jest na wierze i idei, rzecz wzbudza kontrowersje i pobudza do dyskusji. Przede wszystkim zaś - zmusza do refleksji i jednak, choćby mocno dziwiła, jest godna podziwu.

Czy polecam? Tak. Ogląda się to dobrze, mimo że film do najkrótszych nie należy, a że autentyk, to tym bardziej.


8 komentarzy:

  1. Moje zdanie na temat tego filmu już znasz. Jednak nurtuje mnie cały czas wizja reżysera na temat początkowych aspektów filmu. Co u licha spowodowało takie spłaszczenie początku o którym piszesz i do którego przyczepili się chyba wszyscy którzy film obejrzeli. Tego pojąć jakoś nie potrafię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po pierwsze, brak wrażliwości (nie tylko filmowej). A po drugie, zbyt duża ilość materiału do zrobienia (pokazania), by skupiać się na szczegółach. To jest właśnie konsekwencja myślenia o widzach jako o mało wymagających odbiorcach, nie wysilających się na refleksję na temat logiki i głębi pojedynczych scen:/

      Usuń
  2. no właśnie początek, niestety nie przebrnęłam przez niego ;))

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo lubię Butlera jednak filmem zainteresowałam się z innego powodu - piosenka do filmu Chrisa Cornella "The Keeper". Jest przepiękna, polecam. A ja film niebawem obejrzę :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Uwielbiam Fostera, bo reżyser to nieprzeciętny ("Marzyciel" to dla mnie perełka), ale o tym filmie nasłuchałem się tak wiele nieprzychylnych opinii, że jakoś się do niego zniechęciłem. Twoja recenzja jest dla mnie wyjątkiem, który każe mi jeszcze raz zwrócić uwagę na tę produkcję.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Powiem tyle, zbieram się i zbieram i cały czas nie mogę się do tego filmu przekonać... Może czas to zmienić ? :)) Zapraszam do siebie :))

    OdpowiedzUsuń
  6. podziwiam Twojego bloga :) Obserwuję :)

    pozdrawiam
    Amandine (filmdine.blogspot.com)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.