Każde miasto potrzebuje takiego miejsca jak City Island - twierdzi jedna z bohaterek filmu De Felitty. Miejsca, gdzie życie płynie trochę inaczej, gdzie nie słychać wielkomiejskiego szumu i gdzie znajduje się inspirujące jego ekwiwalenty. Może i tak, może i racja. Ale gdyby na każdej rodzimej City Island mieszkały takie dziwaczne rodzinki, jak familia Rizzo, to życie byłoby jeszcze bardziej skomplikowane i jeszcze... ciekawsze. Oczywiście, o ile wzajemne kłamstewka wystąpią w odpowiednich, równoważących się w finale proporcjach, a groteska osiągnie punkt wrzenia. Bo tylko wtedy możliwe jest katharsis - dla bohaterów i dla pysznie bawiącego się tą historią widza. Jak tu właśnie.
W życiu byście nie powiedzieli, oglądając pierwszą część filmu, że z tego będzie coś dobrego. Akcja - mimo że konkretna i prezentująca duże zróżnicowanie charakterologiczne - toczy się jakoś tak niespiesznie, niczym prawdziwe, codzienne życie. No nudno jest, zwyczajnie nudno. Ale ta leniwie płynąca historia kadr po kadrze, scena po scenie powoli wciąga, pochłania uwagę i zaprasza do gry, której finał, choć przewidywalny, oczekiwany jest z największą ochotą. Nagle wszystko tu zaczyna ciekawić: jak potoczy się "kariera" Vince'a, co się stanie między Joyce a Tony'm, o co, do jasnej cholery, chodzi z tą grubą sąsiadką, kiedy to wszystko wyjdzie wreszcie na jaw i czy City Island przetrwa ten wybuch. Nagle postaci przestają być bezbarwne i drewniane: Vince przeobraża się w świetnego odtwórcę cudzych doświadczeń, Joyce pęka, Tony okazuje swe prawdziwe oblicze, Viv zmienia się nie do poznania i tylko młodziutki Rizzo zdaje się wciąż pozostawać tym samym, mimo nowych znajomości, zdystansowanym obserwatorem. Nagle film z przynudzającej obyczajówki staje się genialną komedią pomyłek, która mimo zbyt czasem nachalnych uproszczeń, kończy się dokładnie tak, jak powinna się zakończyć: zabawnie i groteskowo.
Jakie kino czasem płata figle. Po "City Island" sięgnęłam z uwagi na Ezrę Millera, który wciela się tu w rolę tak nieznaczącą i tak właściwie niepotrzebną (cały wątek z sąsiadką wydaje się być pozbawiony sensu i racji bytu, z niczym się nie wiążę, w żaden sposób się nie rozstrzyga, nic też nie zmienia), że aż szkoda - kadrów, czasu, uwagi i jego, aktora. Dobrze, że chociaż on - Miller właśnie - wypadł tu, jak zwykle i jak na możliwości, które przed nim otworzono, wspaniale.
Czy polecam? Nie jako hit, nie jako arcydzieło, ale jako rzecz wartą zobaczenia w tak zwanym kinowym między-premierowo-hitowym-czasie - jak najbardziej.
nieszczególnie przepadam za takim rodzajem kina, takie filmy mnie nużą i denerwują, rzadko kiedy wytrzymuje do końca napisów końcowych
OdpowiedzUsuńale cieszy mnie, że istnieje osoby, które potrafią to oglądać [podziw]
ps. rozwiązała się zagadka, twojej nadzwyczajnej umiejętności przelewania myśli na kartkę papieru- dziennikarz, eh, bardzo ładnie ;))))
oglądanie "City Island" sprawiło mi prawdziwą przyjemność!
OdpowiedzUsuńi nawet nie zgodzę się z tym, że wątek Ezry Millera był nie do końca potrzebny.. przeciwnie! Był całkiem ciekawym podkręceniem tego i tak już zakręconego towarzystwa :)
pozdrawiam!