Strony

czwartek, 29 listopada 2012

Atlas chmur

Od seansu minęły godziny, a ja wciąż nie mogę przestać przebierać palcami nad klawiaturą i pozwolić wybrzmieć temu, z czym się gryzę i czym sprawię niektórym - jak myślę - trochę przykrości. A wybrzmieć powinno rozczarowanie, bo Atlas chmur nie okazał się tak zjawiskowy, jak zapowiadano, ani tak epicki, jak obiecywano. To film zrealizowany z szalonym rozmachem, będący wielowymiarową hybrydą gatunkową i mozaiką historii, niosący  odważne, bo holistyczne spojrzenie na człowieka i jego kondycję na przestrzeni setek lat, w której jednak zabrakło jednej, małej, ale niezwykle istotnej rzeczy: nieuchwytnego i cudownego w smaku wrażenia, które chwyta za serce, zapiera dech i zapala oczy ogniem zdumienia, fascynacji i podziwu.
 


Streszczenie fabuły powieści Davida Mitchella, którą reżyserskie trio odważyło się zekranizować, to zajęcie niezwykle trudne i odbierające poniekąd przyjemność wędrowania drogą, jaką twórcy widzowi wyznaczają. Atlas chmur to prawdziwy zbiór map, map miejsc i ludzi, ich losów, myśli, planów, doświadczeń i wpływów, jaki wywierają na to, co dopiero nadejdzie, a o czym nigdy się nie dowiedzą. To atlas ludzkich wcieleń i realizacji odwiecznej walki dobra ze złem. Rzecz o tęsknocie za wolnością, sile miłości, zamkniętym w nas dobru, które domaga się ujścia, międzyludzkich więziach, tym, co nas najpierw łączy, a dopiero potem dzieli. Fabuła trudna do zekranizowania i wymagająca zarówno umiejętności lokowania siebie w przestrzeni linearnej, jak i wieloperspektywistycznego patrzenia na rzeczywistość.
 
Tykwer i Wachowscy zdradzali takie zdolności, więc odwaga w podjęciu tego zadania nie miała być z ich strony - i nie była istotnie - kuszeniem losu. Atlas... - w całościowym i fabularnym ujęciu - jest filmem przemyślanym, poukładanym i spójnym, a przy tym szanującym widza - zapowiedź ambitnego kina nie byłą tylko chwytem marketingowym. I choć sporo tu patetycznych przemów, szlachetnych, trochę może wyidealizowanych pobudek i nie zawsze trafnych spostrzeżeń na temat celowości istnienia, nikt, szczęśliwie, nie pokusił się o serwowanie gotowych rozwiązań, składanie puzzli, nachalne wskazywanie brakujących elementów i dawanie odpowiedzi na pytania, których noszenie w sobie jest o wiele przyjemniejsze, niż odpowiadanie na nie. Poszczególne wątki tworzą zresztą coś dużo więcej niż łańcuch mikroscenek połączonych punktem wspólnym - to niezwykle bogate w treść opowieści, które mogłyby występować w pojedynkę i służyć za fabuły kilku, zupełnie nowych i interesujących filmów. Co jest - nawiasem mówiąc - jedną z wad filmu, stawiającego sobie za cel ukazanie uniwersalności w różnorodności, i to różnorodności czasoprzestrzennej. Wielość historii momentami przytłacza i choć kolejne sekwencje trwają tylko tyle, ile jest to konieczne, by zaciekawić, to próby ułożenia ich w całość, znalezienia między nimi połączeń, a przy okazji odkrywania kolejnych wcieleń może nie tyle męczą, co odwracają uwagę od głównej osi filmu. Bohaterowie zresztą - mimo że niepowtarzalni, umieszczeni w różnych miejscach, odmiennych okolicznościach, nawet innych czasach - zwyczajnie nie dają się lubić. Nie chcesz się z nimi zaprzyjaźnić, nie darzysz ich większą sympatią, nie kibicujesz z wypiekami na twarzy ich działaniom. Są - mimo widocznej indywidualności i niezłego przecież rysunku psychologicznego - tacy... obojętni. Przedziwne i niemiłe uczucie dla widza, tak często potrzebującego jeśli nie utożsamić się z bohaterem, to przynajmniej go zrozumieć, zaakceptować czy po prostu poczuć jego emocje.
 
A postaci pojawia się w atlasie całe mnóstwo. Postaci, które dzięki wielowymiarowej fabule, stwarzają ogromne możliwości aktorskie. Jedne są jak małe punkciki na mapie, które niemalże nie przyciągają wzroku, ale są niezbędne, by zarysować kontury większej całości; inne pochłaniają całe obszary uwagi. Tym samym aktorzy, którzy w jednej historii przeszkadzają bądź irytują, w następnej mają szansę znów się wykazać (i zwykle tę szansę wykorzystują). Fantastyczny jak zwykle Tom Hanks, uroczy Jim Broadbent i charyzmatyczny Hugo Weaving zdecydowanie wiodą tu prym.
 
Technicznie film zrealizowany jest wspaniale. Efekty specjalne, technologia przyszłości, zjawiskowe przestrzenie - nie sposób wątpić, że do budowania tej warstwy przyłożyli rękę autorzy trylogii Matrix. Biegunowo przeciwna naturalna, czasem dzika i nieujarzmiona, czasem cudownie kojąca i olśniewająca natura z nieodłącznym pierwiastkiem przygody to wspólne dzieło Tykwera i potężnego sztabu scenografów. Dzieło niemal doskonałe, bo inteligentnie i wdzięcznie czerpiące z dorobku poprzedników i klasyki gatunku (czy wy też widzieliście to mrugnięcie okiem do widza podczas dwóch scen, żywo odwołujących się do Władcy Pierścieni?). Połączenie sci-fi, przygody, sensacji i melodramatu dało okazję do zaprezentowania niezwykłych umiejętności także w zakresie zdjęć, montażu, muzyki i charakteryzacji. Szczególnie może właśnie charakteryzacji, która serwuje przepyszną zabawę w odkrywaniu pod doskonałym makijażem aktorów już przecież gdzieś widzianych... Świetnie pomyślany, dający dużo frajdy i podciągający ocenę filmu o cały stopień drobiazg.
 
Jest w atlasie Tykwera i Wachowskich dużo chmur. Jedne układają się w przepiękne, efektowne kompozycje, inne zatrważają, zwiastując niepogodę, a jeszcze inne chronią przed zbyt wysoką temperaturą lub, przeciwnie, irytują, zasłaniając to, co najlepsze. Zawsze tworzą niepowtarzalny świat, który mniej lub bardziej spełnia wyobrażenia o wielowymiarowości i ciągłości ludzkiego istnienia, koniec końców jednak nie rozbija na atomy i nie zachwyca tak, by zagościć w umysłach i sercach widzów na dłużej.
 
Czy polecam? Niekoniecznie w kinie.
 

Źródło zdj.: labuzamovies.com

 

20 komentarzy:

  1. Nie wierzę, nie czytam, w kinie sprawdzę w sobotę.
    I wtedy tu wrócę ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za recenzje, czekałam na nią bo nie umiałam się zdecydować co wybrać na seans w ten weekend. "Atlas chmur" widzę, może poczekać :) Aczkolwiek ciekawość mnie zżera :)

    OdpowiedzUsuń
  3. No i doczekałem się recenzji z Twojej strony :)

    Twój tekst ma raczej pozytywny wydźwięk, w zasadzie jedyny zarzut, który masz to brak możliwości zbudowania więzi z bohaterami. Zgadzam się z Tobą. Sceny, które się wciąż przeplatały, były zbyt krótkie żeby utożsamić się z postacią, jednak wystarczające żeby wciągnąć się w opowieść.

    Po filmie zastanawiałem się - o czym to w ogóle było? Gdzieś tam w zwiastunach mówiono, że film pokazuje jak decyzje z przeszłości wpływają na przyszłość. No tak, ale przecież to nic nowego. Tak działa życie. Decyzje naszych przodków oddziaływają na nas cały czas. Natomiast bardzo podoba mi się taka myśl przewodnia:
    Kanibalizm.
    Jest on widoczny na każdej płaszczyźnie i w każdym wymiarze.
    1) Traktowany dosłownie
    2) Jednostkowy -> wielki muzyk i uczeń
    3) Globalny -> Sunmi i "mydło"
    Film obnaża naszą zwierzęcą naturę, czyli niezależnie od czasów, kosztem innych staramy się przetrwać. Są powstania, są rebelie, ale tak naprawdę historia zatacza koło. Zawsze to samo, zawsze te same błędy.
    To tyle jeśli chodzi o przesłanie filmu, które trafiło do mnie, natomiast inne aspekty jak gra aktorska, scenografia, muzyka (mam już płytę - rewelka) stały na najwyższym poziomie.

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Piter, a może Ty powinieneś założyć swojego bloga filmowego?:) Bardzo to fajnie ująłeś:) Przeczytałam Twój wpis wczoraj późnym wieczorem i przed zaśnięciem zastanawiałam się nad tym i, wiesz co, to jest bardzo dobry trop i, nawet więcej, przemawia do mnie dużo bardziej niż górnolotne słowa Sonmi o byciu "connect". I właśnie dlatego dyskusje po filmie są wskazane - nigdy nie dostrzeżesz wszystkiego, nie odczytasz w ten sam sposób, nie zinterpretujesz tak samo jak ktoś obok. Pouczające:)

    Co do oceny, rzeczywiście. Gdy teraz przyglądam się tej recenzji, to w gruncie rzeczy jest dość pozytywna, a film na filmwebie potraktowałam zaledwie szóstką;) Prócz więzi z bohaterami zabrakło mi tego wrażenia, o którym piszę. Nie było wow, dłużyło mi się (nie tylko zresztą mi, jedna para wyszła po ok. 2h seansu:)), czegoś tu po prostu zabrakło.

    OdpowiedzUsuń
  5. Napisałaś, że film do obejrzenia niekoniecznie w kinie. Ale jednak przyznaj, te efekty i inne rzeczy technicznie, wyglądają dużo lepiej na dużym ekranie. Jutro idę na ten film i troszeczkę ostudziłaś mój entuzjazm (w sumie wielkie dzięki ;>)! No nic, czekam na dosyć dobre widowisko :> Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  6. Pawle, na pewno nie będziesz narzekał na świetne zdjęcia i fantastyczną charakterystykę :) To faktycznie na dużym ekranie wypada rewelacyjnie. A do tego ta muzyka!
    Ale podobnie jak Klapsterce niespecjalnie podobał mi się ten film. Na pewno nie obejrzę go drugi raz! Niektóre wątki były za płytkie i za krótkie, inne zupełnie nijakie. Po dwóch godzinach seansu miałam już dosyć "Atlasu chmur".

    OdpowiedzUsuń
  7. Przyznaję, oczywiście:) To zawsze:)

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja też byłem, dałem się wyciągnąć mojej dziewczynie. Nie szedłem z entuzjazmem jakoś zwiastuny nie zrobiły na mnie wrażenia, dlatego też nie nastawiałem się na nie wiadomo co. No i rzeczywiście film nie powala, przede wszystkim jest słabo zmontowany, co powoduje że nie trzyma w napięciu. Dlatego też po 1h się zacząłem nudzić. Nie zbyt widzę tu tę myśl przewodnią o kanibalizmie, to że ludzie są dobrzy i źli to wiadomo nie od teraz, i nic w tej materii nowego nie zostało pokazane. Podobało mi się natomiast takie przesłanie że dzięki miłości bohaterowie wybierają dobro i rzucają tę kroplę do oceanu. No i efekty specjalne, było na czym oko zawiesić. Także góra 6/7 na filmweb.

    Pozdrawiam, na zawsze wierny Celta.

    OdpowiedzUsuń
  9. Przyznam, że będąc ostatnio w kinie widziałam zapowiedź tego filmu i bardzo mnie on zainteresował. Jednak po przeczytaniu Twojej opinii, poważnie się zastanowię zanim wydam pieniądze na bilet :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Widziałam tylko pierwsze 30 minut, gdy wybrałam się do kina na "Miłość", a puścili przez przypadek właśnie ten film :) Szczerze powiedziawszy ciężko po tak krótkim czasie cokolwiek powiedzieć, może jedynie tyle, że ciężko się było trochę połapać, więc boję się pomyśleć, co musiało się dziać przez kolejne 2,5 h :D
    Ale chciałabym mimo wszystko ten obraz zobaczyć, choć zaczekam na wydanie DVD. A jest to dla mnie "must see" ze względu na Hanksa :)
    Pozdrawiam gorąco :)
    tercc

    OdpowiedzUsuń
  11. Obejrzałem, jeszcze do końca nie ochłonąłem, choć minął już dzień od seansu, więc teraz wreszcie mogę przeczytać Twoją opinię.
    I to co mnie od razu zadziwia (bo pamiętałem pierwsze zdania), to to, że w gruncie rzeczy jest ona bardzo pozytywna. Mam wrażenie, że "Atlas chmur" Ci się podobał, chwilami nawet całkiem bardzo, tylko nie zachwycił aż tak jakby mógł, nie wbił w fotel, ani nie rozwalił na łopatki. I przyznam się szczerze, że mnie również, do pewnego momentu, nie zachwycał aż tak bardzo. To znaczy nie mogłem wyjść z podziwu jak to jest możliwe, że te sześć oddzielnych, różnych opowieści, tak dobrze do siebie pasuje, tak świetnie się przeplata i utrzymuje tak równe i szybkie tempo. Ale brakowało tego czegoś. I gdzieś tak dopiero od połowy, nie wiem dokładnie nawet od którego momentu ale mnie wzięło. Zakończenie nawet trochę przeryczałem, choć ostatnio nie często mi się to zdarza.

    Nie zgodzę się z tym, że bohaterowie są obojętni i nie dają się lubić. Dla przykładu można wymienić chociażby postać staruszka, który próbuje uciec z domu spokojnej starości. Mnie ten bohater ujął od początku. I jeszcze kilka takich postaci się tu spokojnie znajdzie. Choć oczywiście nie wszystkich tu da się tak od razu lubić, niektórzy pojawiają się na zdecydowanie zbyt krótko, by można było coś do nich poczuć, ale i tak, jak na obraz z tyloma bohaterami udało się imo odróżnić ich wszystkich od siebie, przez co nie tworzą oni jakiejś wielkiej bezkształtnej masy i co więcej są zapamiętywalni. Może to trochę przez charakteryzację, dzięki której podświadomie w widzianych twarzach wyszukujemy znanych aktorów.

    Nie zgodzę się również, że można tem film obejrzeć niekoniecznie w kinie. Ta historia na wielkim ekranie wygląda zdecydowanie lepiej, niektóre widoki są tu tak pięknie sfotografowane, że aż nie sposób się na nie napatrzyć. Dla nich samych, gdybym miał więcej czasu, wybrałbym się ponownie do kina.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  12. I tak właśnie jestem po filmie. Moje uczucia - piękny film, co jak co, ale bardzo poruszył moje emocje. Takie myśli miałem i w ogóle, że aż samego mnie bierze zdziwienie, szczegóły u mnie na blogu ;)

    OdpowiedzUsuń
  13. Ja już sama zgłupiałam co do mojej oceny...:) A tak poważnie: masz wiele racji w tym, co piszesz; nie mogę nie zgodzić się z tym, że film - oglądany na dużym ekranie - robi wrażenie. Polecając seans w domowych pieleszach miałam na myśli raczej warstwę fabularną, ale choć wiele osób nie skupia się aż tak bardzo na zdjęciach czy efektach, to przecież w coraz więcej rodzin wyposaża swoje pokoje w telewizory hd o takiej rozdzielczości, w której oglądanie filmów to czysta przyjemność i całkiem dobra alternatywa dla kina. Co do bohaterów - wciąż podtrzymuję swoje zdanie. A staruszek... staruszek był trochę irytujący, a jeśli miałabym w tym domu (spokojnej starości) wybierać ulubionego bohatera, byłby to zdecydowanie Mr "I know, I know!":)

    OdpowiedzUsuń
  14. Gdzie takie wpadki się zdarzają?:) Naprawdę zajęło im aż pół godziny, żeby zorientować się, że puścili nie ten film, co trzeba?:)

    OdpowiedzUsuń
  15. A to prawda, w domu ten film odbierze się bardziej na spokojnie, po pierwsze uniknie się przypadkowych widzów i ich dziwnych reakcji (na moim seansie z początku ludzie śmiali się w nieodpowiednich momentach), a i możliwość zatrzymywania obrazu w przypadku tej produkcji może się przydać, co by móc połapać się w tym co się akurat dzieje na ekranie, i jak to się ma do tego co było wcześniej.
    Co do tej alternatywy jaką jest kino domowe, to znów nie mogę się zgodzić, ale to może tylko taka moja mania wielkości - choć mam w domu 50 calową plazmę, nadal jest mi za mała i nawet w odrobinie nie oddaje wrażeń jakie oferuje sala kinowa.
    O tak! Ten Pan był cudowny! I tak jego późniejsza przemowa w barze :D

    OdpowiedzUsuń
  16. A widzisz. Ja oczywiście doceniam możliwości, jakie daje kino, tyle że jestem z tych, co lubią sobie popauzować na filmie:) I to z różnych przyczyn: czasem, by dawkować mękę, a innym razem wręcz przeciwnie - by wydłużyć seans genialnego filmu:) Że o zaspokajaniu potrzeb fizjologicznych nie wspomnę:P

    A Ten Pan był cudowny, prawda, ale akurat scenę w barze uważam za najgłupszą:) Broni się tylko wpisaniem w cały ten staruszkowy absurd:)

    OdpowiedzUsuń
  17. Zapraszam do przeczytania mojej recenzji filmu ;)
    http://alekwas.blogspot.com/2012/11/atlas-chmur-recenzja-obiektywna.html

    OdpowiedzUsuń
  18. Dla mnie jednak to jeden z najlepszych filmów tego roku, ale rozumiem tych, do których nie trafia. (sam miałem problem z dostrzeżeniem wyjątkowości "Mr.Nobody", czy tej osławionej magii w "Vanilla Sky").
    Ja doceniłem przede wszystkim to, że twórcy w myśl swojego cytaty ("wszystkie bariery są umowne, czekają tylko, by je złamać") łamią właśnie bariery kina gatunkowego, bariery jedności czasu, miejsca akcji, bariery tego, jak szerokie ramy czasowe można połączyć w jednym filmie. No i przyznam, że po prostu film mnie "chwycił", co już jest kwestią gustów i nastawienia ;)
    Choć przyznam, że mam małą pretensję - nie kibicowałaś bohaterowi granemu przez Bena Whishawa? Dla mnie to najlepsza kreacja w tym filmie!

    OdpowiedzUsuń
  19. Film idealny ! Hanks taki jak kiedyś ;)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.