Strony

niedziela, 25 listopada 2012

Przyjaciel do końca świata (Seeking a Friend for the End of the World, 2012)

reżyseria: Lorene Scafaria
scenariusz: Lorene Scafaria
produkcja: Singapur, USA, Indonezja, Malezja
gatunek: komediodramat
dystrybucja polska: Forum Film Poland Sp. z o.o.

Co byście zrobili, gdybyście się dowiedzieli, że za trzy tygodnie będzie koniec świata? Tak chciałam rozpocząć swoje rozważania, gdy nagle zorientowałam się, że - sic! - za trzy tygodnie z okładem to naprawdę ma się zdarzyć. Wprawdzie sprawcami zamieszania są Bogu ducha winni Majowie, a nie asteroida rodem z Armageddonu, której tym razem nie zatrzymała ekipa Bruce'a, ale zawsze. No nic. Abstrahując od naszego własnego 21 grudnia, zapytam raz jeszcze: co byście zrobili z tą wiedzą? jak byście się zachowali? co pomyśleli? jak żyli? Przed takimi pytaniami stanęli bohaterowie debiutu reżyserskiego Lorene Scafarii - debiutu niezwykle zaskakującego i bardzo udanego, który zostawił daleko w tyle wszystko to, co kino próbowało o końcu świata mądrze (i niezbyt udanie) powiedzieć. 

Dodge (Steve Carell) jest jedną z tych osób, o których można nakręcić dobrą komedię: to typowy przeciętniak w sweterku w kratę, przedstawiciel klasy średniej, pracujący w ubezpieczeniach, niezbyt asertywny, niepotrafiący się dogadać nawet ze swoją sprzątaczką, taki, na którego głowę spadają najgłupsze troski i który gdzieś w życiu coś zgubił i teraz skrycie cierpi, że w porę się po to nie wrócił. Słowem facet, którego minęlibyście na ulicy i nie zaszczycili spojrzeniem. Penny (Keira Knightley) to jego totalne przeciwieństwo. Bezpośrednia, szczera, naturalna, impulsywna, rozgadana, towarzyska - bez wahania daje z siebie wszystko, tylko, niestety, zwykle tym, którzy nie potrafią tego docenić. Los styka ich ze sobą w momencie, gdy w opinii wielu wszystko jest już stracone. Jak spędzą ostatnie kilka dni swojego życia i świata?

Po raz kolejny okazuje się, że najprostsze rozwiązania są najlepsze. Asteroidy zmierzające w kierunku Ziemi, kosmici, kataklizmy, epidemie - wszystkie te spektakularne i nieuchronnie zwiastuny zagłady ludzkości były do tej pory głównym obiektem zainteresowania reżyserów, opowiadających o końcu. Lorene Scafaria ugryzła temat z drugiej strony, a na przyczynę zagłady spojrzała z perspektywy zwykłego, przeciętnego człowieka (może swojej własnej?). Bo - prawdę mówiąc - jakie ma znaczenie to, w jaki sposób dotrzemy do mety, kiedy stoimy przed pytaniem, co zrobić z czasem, który nam pozostał? Scafaria pokazuje całe spektrum możliwości, które stoją przed człowiekiem, dyskretnie przemycając prawdę o człowieku, jego potrzebach, oczekiwaniach i intencjach, którymi się kieruje podejmując wybory. A decyzje potencjalnych adresatów ogłoszenia, które wiesza na miejskim murze Dodge - "Szukam przyjaciela na koniec świata" - są ogromnie różne - czasem oczywiste, innym razem typowe, jeszcze innym zaś niezwyczajne, zdumiewające, całkowicie abstrakcyjne. Jedni robią to, o czym marzyli całe życie, a co odkładali na wieczne "później" inni czerpią z niego (życia) całymi garściami, nie martwiąc się o konsekwencje swojego zachowania; ktoś pali, grabi i zabija, uważając za swoje coś, co wkrótce będzie niczyje; ktoś popełnia samobójstwo, by choćby w ten sposób zaznaczyć, że wciąż ma kontrolę nad swoim życiem, a jego sąsiad szykuje się na odrodzenie ludzkości, urządzając we własnej piwnicy bunkier z wyposażeniem na najbliższe pół roku; ktoś chrzci się, żeni, pielgrzymuje i znajduje Boga, a jeszcze inny desperacko chroni się przed prawdą, udając, że nic się nie dzieje. Z kim wy byście się utożsamili? A może usiedlibyście na sofie jak Dodge, załamali ręce i zaczęli zastanawiać, czy jest sens coś zmieniać, czy trzy tygodnie to wystarczający czas, by wziąć to, po co baliście się sięgnąć od lat, czy opłaca się inwestować siebie - swój tak cenny i wyliczony czas, energię i serce - w coś, co może się nie udać i przynieść tylko kolejne rozczarowania. Życie z żalem jest do zniesienia, ale śmierć? Przecież zasługujemy na coś lepszego.

Dodge i Penny szukają w ostatnich dniach swojego życia czegoś zupełnie innego. Czy odnajdują - sprawdźcie sami. To, co najistotniejsze, to wcale nie odpowiedź, jakiej udzielasz na postawione wyżej pytania, ale umiejętność podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Nie ma już później. Nie ma jutra. Nie ma czasu uciekać. Trzeba stawić temu czoła, zaryzykować, wziąć życie w swoje ręce i postawić na to, co dyktuje ci serce, bo drugiej szansy już nie dostaniesz. Moralizatorstwo? Powiedziałabym raczej: prostota mądrości.

Sama historia może wydawać się typowa i przewidywalna, ale traktując ją jako pretekst do powiedzenia czegoś więcej, nabiera zupełnie nowego wyrazu. Bo Przyjaciel do końca świata to film zaskakująco przyzwoity, niedrażniący patetycznymi myślami, bzdurnymi teoriami i sztucznymi dylematami, zagrany tak swobodnie, ile swobody pozostawiał trochę komediowy, a trochę przecież dramatyczny klimat filmu (pierwszy raz od dawna Keira nie dokucza swoją teatralnością, a Carell znów pokazuje, że szufladkowanie go jako aktora tylko li komediowego to pomyłka). Pesymistyczny temat w ciepłym, pozytywnym opakowaniu. Trochę to przewrotne, prawda? Oko się cieszy, a koniec końców (nomen omen) i tak czeka nas rozczarowanie (końcem świata, nie filmem, rzecz jasna). Chyba że w tym końcu zobaczymy nowy początek... Ale to już zupełnie inna historia...

Czy polecam? Tak. Może szczególnie na te najbliższe trzy tygodnie?:)


5 komentarzy:

  1. Mnie film nie przekonał, strasznie drażniła mnie pewna niekonsekwencja przejawiająca się w zmianach tempa, atmosfery, chwilowych "zawieszeniach". Niby Carell był bardzo naturalny, ale i tak czułam pewną sztuczność z ekranu. Masz rację na plus wyszło to, że film nie zadręcza nas "patetycznymi myślami, bzdurnymi teoriami i sztucznymi dylematami". Zapraszam do siebie na recenzję innego filmu z Keirą;) A tak przy okazji dzisiaj śniło mi się, że jest koniec świata naprawdę :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Carell ma właśnie taki uśmiech, taki wyraz twarzy, który u innych wyglądałby na nienaturalny a u niego właśnie jest jak najbardziej prawdziwy. Ta niekonsekwencja o której piszesz to tzw. dynamika ;) Mnie film się podobał. Jak najbardziej na plus.

    OdpowiedzUsuń
  3. Oglądałam film już dawno, ale pamiętam jakieś takie momenty zawieszenia, kiedy zapadała dziwna cisza, nie wiem czy to było miejsce na śmiech czy na refleksję czy tworzenie napięcia, ale pamiętałam odczuwałam to jakby film się na chwilę zaciął, odczuwałam jakiś zgrzyt i brak płynności. Wiadomo, że dobrze, gdy film jest dynamiczny, a nie jak flaki z olejem i cały czas to samo tempo (chociaż wiadomo i takie filmy mają swoje plusy), także całkiem nie o to mi chodziło, tylko o te jak to nazwałam zgrzyty.

    OdpowiedzUsuń
  4. O a ja też niedawno go oglądałem i o nim pisałem :-) i miałem podobne do Twoich wrażernia, bo jak pisałem to najbardziej uroczy film w tej tematyce. Bez filozoficznego zadęcia, lekko zagrany i wzbudzający uśmiech, a Carell’a oglądam zawsze z nieskrywaną przyjemnością. Choć odtwarza wariacje na temat tego samego bohatera, zawsze jest wiarygodny, a seans z nim w roli głównej nie jest straconym czasem. I nawet przeżyłem Keire w roli głównej :-)
    I czym prędzej załatwiam sobie urlop na 21 grudnia hehe :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo interesująca recenzja, z pewnością zachęci nie jedną osobę do obejrzenia filmu.
    Gratulacje!

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.