scenariusz: Quentin Tarantino
produkcja: USA
gatunek: western, dramat
dystrybucja polska: United International Pictures Sp. z o. o.
Nowy film ukochanego reżysera to dla każdego fana nie lada gratka. Śledzenie etapów jego powstawania, zbierania obsady (w tym przypadku było co obserwować, bo ekipa Django zmieniała się jak w kalejdoskopie), kolejnych zdjęć, oglądanie po kilka(naście) razy zwiastunów, a potem sto pytań na minutę: co wymyśli, jak będzie, co nowego, czy sięgnie do dorobku, i to najstraszniejsze: czy będzie dobrze, a przynajmniej: czy nie będzie gorzej? Osobiście projekt pt. Django Unchained nie ekscytował mnie aż tak bardzo. Prosty powód: to miał być western, w dodatku "przerywnik" tudzież "przeszkadzacz" w kręceniu zdjęć do filmu, na który czekam od 10 lat (Kill Bill vol. 3). No więc jakoś nie. Ale przecież obejrzeć musiałam i chciałam. I co? Ano, Tarantino.
W czym rzecz? Jest sobie bliżej nieznany "dentysta" z Niemiec, dr Schultz (Christoph Waltz), który łowi głowy, znaczy zabija bad guys za kasę. Nowe zlecenie przerasta trochę jego możliwości, więc "zaprasza" do współpracy Django (Jamie Foxx), czarnoskórego niewolnika, który - jak się przypadkowo składa - też ma co wygarnąć celom doktorka. Współpraca panów kwitnie do tego stopnia, że Schultz postanawia pomóc Django odzyskać to, co kiedyś mu odebrano. Powstaje chytry plan, który natrafia na... chytry cel.
Długi ten film, oj, jaki długi. Normalnie bym nie narzekała, ale prawdą jest - i ciężko z tym polemizować - że Tarantino bardzo chętnie skorzystał z ogromnego kredytu zaufania, jakim darzą go jego wierni, gotowi przebaczyć najdziwniejsze rozwiązania fani i pozwolił sobie na spore dłużyzny. Spokojnie, nie hejtujcie. Nie mówię, że było to irytujące, bo to sama przyjemność oglądać soczyste i niezwykle stylowe kawałki, w których rządzi surrealistyczny humor albo przemoc, gdzie krew leje się wiadrami (co ogląda mi się dobrze tylko w kiczowatym wydaniu QT). To są naprawdę dobre i interesujące, nierozerwalnie z kinem Tarantino związane, choć niekoniecznie pod względem fabularnym potrzebne sceny.
A jest ich trochę, bo historia Django, spleciona z ułamkami dziejów Schultza i Candie'go, z problemem niewolnictwa w tle, to materiał na co najmniej dwa, trzy nawet filmy. Nie jest to zdecydowanie western, nie jest też pełnokrwisty dramat, to taki tarantinowski twór, który niełatwo jednoznacznie skatalogować, bo jest niepowtarzalny i zapadający w pamięć na lata. Scenariusz Django nie odstaje ani o krok od spójnej od lat wizji kina wg Tarantino, ale... No właśnie. Ale nie rozkłada na łopatki tak jak Bękarty..., nie podnieca tak jak Kill Bill i nie jest tak po*rany jak Wściekłe psy czy Death Proof. Z totalną sieką i odjechanymi wstawkami humorystycznymi, ale nie pociągający w ten sam sposób, co poprzednie filmy. Nie ma w tym nic złego, bo Django nie rozczarowuje, ale trzeba to po prostu powiedzieć.
Filmy Tarantino zawsze stały przede wszystkim dialogami (wyjątkiem jest może pierwsza część Kill Billa, ale biorąc pod uwagę, że w dwójce Quenti odbił to sobie po dwakroć, nie ma o czym mówić). Tak jest także tutaj. A są to teksty nie tylko napisane po mistrzowsku, ale po mistrzowsku także odegrane. Nikt nie miał chyba wątpliwości, że nowy kumpel Tarantino - Waltz - da kolejny popis swojego niesamowitego talentu. Jest niewiarygodnie uzdolniony i co za szkoda (shame!), że kino mainstreamowe odkryło go dopiero kilka lat temu, bo prawdopodobnie już dawno mogliśmy cieszyć się tym, co wyprawia na ekranie. Absolutnie zasłużenie doceniony przez akademie wszelakie, again. Przed DiCaprio, o którego - jak wiecie - drżałam po przedziwnym tworze zwanym Dżi Edgarem, stało z kolei wyzwanie, którego mu poskąpiono w ostatnich projektach: miał zagrać postać bogatego plantatora, wyrafinowanego hedonistę o barwnej naturze i żywym temperamencie, czyli bohatera trochę komicznego, trochę żałosnego, a z pewnością niejednoznacznego i intrygującego. Do zaprezentowania - cała paleta emocji. I, wiecie, Leo zrobił to po prostu genialnie. Pyszna gra. Największym zdziwieniem okazał się za to... Samuel L. Jackson. Oczywiście, nigdy nie wątpiłam w jego umiejętności, uwielbiam jego role, te u Tarantino również, tylko jakoś nie dotarło do mnie, jaką rolę odegra w Django. Tym samym nie mogłam nawet przewidzieć, że będzie to postać tak charakterna, świetna w każdym calu i w każdym kadrze. Rasowe aktorstwo, istny majstersztyk. Trzeba zobaczyć.
Nie rozdrabniając się i nie analizując elementów, których nie rozumiem, nie zauważyłam lub na których się po prostu nie znam, powiem tak: Django jest filmem dobrym. Nie jest to najlepszy projekt Tarantino, choć prawdopodobnie najlepiej i najdokładniej zrealizowany, trochę za długi, ale rekompensujący to obłędną grą aktorską, fajnym klimatem i mocno wyczuwalnym, niepodrabialnym stylem Quentina. Stylem, który kocham miłością wielką ever.
Czy polecam? Bez wątpienia.
W czym rzecz? Jest sobie bliżej nieznany "dentysta" z Niemiec, dr Schultz (Christoph Waltz), który łowi głowy, znaczy zabija bad guys za kasę. Nowe zlecenie przerasta trochę jego możliwości, więc "zaprasza" do współpracy Django (Jamie Foxx), czarnoskórego niewolnika, który - jak się przypadkowo składa - też ma co wygarnąć celom doktorka. Współpraca panów kwitnie do tego stopnia, że Schultz postanawia pomóc Django odzyskać to, co kiedyś mu odebrano. Powstaje chytry plan, który natrafia na... chytry cel.
Długi ten film, oj, jaki długi. Normalnie bym nie narzekała, ale prawdą jest - i ciężko z tym polemizować - że Tarantino bardzo chętnie skorzystał z ogromnego kredytu zaufania, jakim darzą go jego wierni, gotowi przebaczyć najdziwniejsze rozwiązania fani i pozwolił sobie na spore dłużyzny. Spokojnie, nie hejtujcie. Nie mówię, że było to irytujące, bo to sama przyjemność oglądać soczyste i niezwykle stylowe kawałki, w których rządzi surrealistyczny humor albo przemoc, gdzie krew leje się wiadrami (co ogląda mi się dobrze tylko w kiczowatym wydaniu QT). To są naprawdę dobre i interesujące, nierozerwalnie z kinem Tarantino związane, choć niekoniecznie pod względem fabularnym potrzebne sceny.
A jest ich trochę, bo historia Django, spleciona z ułamkami dziejów Schultza i Candie'go, z problemem niewolnictwa w tle, to materiał na co najmniej dwa, trzy nawet filmy. Nie jest to zdecydowanie western, nie jest też pełnokrwisty dramat, to taki tarantinowski twór, który niełatwo jednoznacznie skatalogować, bo jest niepowtarzalny i zapadający w pamięć na lata. Scenariusz Django nie odstaje ani o krok od spójnej od lat wizji kina wg Tarantino, ale... No właśnie. Ale nie rozkłada na łopatki tak jak Bękarty..., nie podnieca tak jak Kill Bill i nie jest tak po*rany jak Wściekłe psy czy Death Proof. Z totalną sieką i odjechanymi wstawkami humorystycznymi, ale nie pociągający w ten sam sposób, co poprzednie filmy. Nie ma w tym nic złego, bo Django nie rozczarowuje, ale trzeba to po prostu powiedzieć.
Filmy Tarantino zawsze stały przede wszystkim dialogami (wyjątkiem jest może pierwsza część Kill Billa, ale biorąc pod uwagę, że w dwójce Quenti odbił to sobie po dwakroć, nie ma o czym mówić). Tak jest także tutaj. A są to teksty nie tylko napisane po mistrzowsku, ale po mistrzowsku także odegrane. Nikt nie miał chyba wątpliwości, że nowy kumpel Tarantino - Waltz - da kolejny popis swojego niesamowitego talentu. Jest niewiarygodnie uzdolniony i co za szkoda (shame!), że kino mainstreamowe odkryło go dopiero kilka lat temu, bo prawdopodobnie już dawno mogliśmy cieszyć się tym, co wyprawia na ekranie. Absolutnie zasłużenie doceniony przez akademie wszelakie, again. Przed DiCaprio, o którego - jak wiecie - drżałam po przedziwnym tworze zwanym Dżi Edgarem, stało z kolei wyzwanie, którego mu poskąpiono w ostatnich projektach: miał zagrać postać bogatego plantatora, wyrafinowanego hedonistę o barwnej naturze i żywym temperamencie, czyli bohatera trochę komicznego, trochę żałosnego, a z pewnością niejednoznacznego i intrygującego. Do zaprezentowania - cała paleta emocji. I, wiecie, Leo zrobił to po prostu genialnie. Pyszna gra. Największym zdziwieniem okazał się za to... Samuel L. Jackson. Oczywiście, nigdy nie wątpiłam w jego umiejętności, uwielbiam jego role, te u Tarantino również, tylko jakoś nie dotarło do mnie, jaką rolę odegra w Django. Tym samym nie mogłam nawet przewidzieć, że będzie to postać tak charakterna, świetna w każdym calu i w każdym kadrze. Rasowe aktorstwo, istny majstersztyk. Trzeba zobaczyć.
Nie rozdrabniając się i nie analizując elementów, których nie rozumiem, nie zauważyłam lub na których się po prostu nie znam, powiem tak: Django jest filmem dobrym. Nie jest to najlepszy projekt Tarantino, choć prawdopodobnie najlepiej i najdokładniej zrealizowany, trochę za długi, ale rekompensujący to obłędną grą aktorską, fajnym klimatem i mocno wyczuwalnym, niepodrabialnym stylem Quentina. Stylem, który kocham miłością wielką ever.
Czy polecam? Bez wątpienia.
mam całkiem podobne odczucia
OdpowiedzUsuńoj tak, zgadzam się z każdym słowem. świetna muzyka, genialne dialogi i aktorstwo, ale fakt sporo dłużyzn, film mógłby być o wiele wiele krótszy, a byłby równie dobry. zaskakująco, w ogóle się tego nie odczuwało. przynajmniej ja nie odczułam tak, jak i w przypadku Bękartów.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :*
Oj fakt, dłużyzny są, miejscami mocno nużące. Dialogi to najlepsze, co można trafić w filmach Tarantino, ale nawet on potrafi czasem przesadzić. I w Django też mu się to zdarza. Na szczęście poza tymi dłużyznami, dla mnie wszystko na najwyższym poziomie. Bawiłem się o niebo lepiej niż na Bękartach Wojny. Humor to z kolei największa zaleta. To po prostu świetna zabawa:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Och, aż tak to nie - mnie "Bękarty..." zmiażdżyły, dostałam dokładnie to, czego oczekiwałam, a nawet więcej:)
UsuńJa wybieram się w niedzielę i mam nadzieję, że będzie tak jak piszesz! Liczę na świetne kino! :)
OdpowiedzUsuńA ja żałuję, że film nie został należycie doceniony i nie uzyskał wielu nominacji do Oscara. Choćby za muzykę.
OdpowiedzUsuńMiałam pójść dziś, ale coś mi wypadło. Liczę, że trafię do kina już niedługo. Cieszę się, że Ci się podobał. Mam nadzieję, że będę miała podobne odczucia.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Zakochałam się w tym filmie. Widziałam 3 razy i nie mam dosyć. Tarantino przeszedł sam siebie. Przeszedł wszystkich dosłownie i trafił do mnie, a ja po prostu zapałałam uwielbieniem!!
OdpowiedzUsuńMnie się Django piekielnie podobał. Dłużyzny, owszem są, w ogóle ten film jest ciutkę za długi, ale to chyba jedyna wada. Dialogi - rewelka! Aktorstwo - rewelka! Słowem, dużo Tarantino w Tarantino. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńPrzy okazji - mój blog bierze udział w konkursie na Blog Roku 2012. Jestem już naprawdę bardzo blisko przejścia do kolejnego etapu - każdy głos się liczy :) Będę niezmiernie wdzięczna za każdego SMSa :) Szczegóły pod tym linkiem: http://www.blogroku.pl/2012/kategorie/united-states-of-sugar,2t9,blog.html Z góry dziękuję :)
Jak już się uporam z sesją, to postaram się napisać cosik więcej o Django na swoim blogu (uprzedzam, że może wyjśc z tego pokaźny esej, bo jest o czym pisać:D), więc tylko powiem, że generalnie zgadzam się z Twoją recką, poza jednym - nie odczułem tych dłużyzn (zabawne, że Ty ich nie dostrzgłaś w Hobbicie - filmie również ok. 2h50 minut- a ja z kolei nie widzę ich tu:-). Miałem wręcz wrażenie świetnego rozłożenia tempa. Zgrzyta tylko mi trochę koncówka: już się o tym pisaliśmy, ale muszę się powtórzyć: od momentu, kiedy na ekranie pojawia się - LUDZIE SPOILER JAK CHOLERA - sam reżyser, i nie ma już ani w grze ani Waltza, ani Di caprio (obydwaj tacy dobrzy, że klękajcie narody), ten film traci wg mnie cały impet. Wydaje mi się, że tak epicki film zasługuje na mniej oczywistą końcówkę i ja bym go skończył inaczej, ale to ja, a Quentin wiadomo, że zrobił po swojemu:)Może i za to chwała mu:)Tak czy siak jestem bardzo zadowolony, a im dalej od seansu tym bardziej.
OdpowiedzUsuńPS Zakochałem się w soundtracku http://www.youtube.com/watch?v=gc1v_qnk4iw
PS2 "Z totalną sieką i odjechanymi wstawkami humorystycznymi, ale nie pociągający w ten sam sposób, co poprzednie filmy. " Jeszcze się nie zgodzę co do humoru:P Na scenie z workami na głowie, mało się nie udusiłem ze śmiechu:D
Ja natomiast nie czekam na "Kill Bill vol. 3", bo akurat dwie części "Kill Billa" uważam za najsłabsze filmy QT. "Django" to zaś rewelacyjne kino, któremu daję 9/10 i wśród filmów tego reżysera stawiam go na miejscu trzecim (po "Pulp Fiction" i "Bękartach wojny"). Western to gatunek łatwo rozpoznawalny i "Django" zawiera wystarczająco dużo elementów tego gatunku, bym nie miał wątpliwości, że jest to western (ale niestety obiecany klimat włoskiej odmiany gatunku zachował się tylko w minimalnych dawkach). Waltz faktycznie jest świetnym aktorem - i pomyśleć, że jego pierwszą ważną rolą była rola Polaka u Zanussiego (film "Życie za życie", 1991) :-D
OdpowiedzUsuńW tym filmie dostałem to, czego oczekiwałem. Quentin w formie.
OdpowiedzUsuń