Czekałam na Sesje właściwie odkąd się o nich dowiedziałam. Nie do końca chyba wiedziałam, o co w tym filmie będzie chodzić, zwiastun też jakoś specjalnie nie przekonywał, że to rzeczywiście będzie tak zabawna rzecz, o jakiej się rozpisywano, ale tematyka zainteresowała mnie i tak mocno. Ostatnio zresztą produkcji poruszających problem fizycznego braku sprawności i codziennej egzystencji osób niepełnosprawnych pojawia się coraz więcej. Wszystkie, jak jeden mąż, odbrązawiają te poszkodowane przez los, życie, ludzi osoby, wszystkie też ukazują ich kalectwo jako rzecz, wobec której - fakt - nie należy przechodzić obojętnie, ale do której trzeba podejść naturalnie i prostolinijnie. Tak jak Driss z Nietykalnych, Ali z Rust and Bone czy Cheryl z Sesji właśnie.
Marc O'Brien (John Hawkes) ogląda świat z pozycji leżącej. Jest sparaliżowany i uzależniony w codziennym życiu od osób trzecich i podtrzymujących życie maszyn. Nie jest jednak jednym z tych bohaterów, którzy z(a)łamani swoją tragedią, zarażają depresją wszystkich wokół. Wręcz przeciwnie, Marc ma spory dystans do siebie i świata, świetne poczucie humoru i oręż w postaci (auto)ironii. Lubi życie, choć to go nie rozpieszczało. I to dosłownie. Chcąc więc doświadczyć tej najsłodszej fizycznej przyjemności, zgłasza się na tytułowe sesje do Cheryl (Helen Hunt), terapeutki od spraw... intymnych.
Jeśli oczekujecie zabawnej, giętko zmontowanej i tętniącej akcją historii, możecie być zawiedzeni. Przynajmniej w tradycyjnym znaczeniu tych wszystkich wyrażeń, bowiem opowieść Lewina jest zabawna, choć jest to śmiech przez łzy, ironiczny, trochę niegrzeczny, ale też cechujący się dużą bystrością; jest też giętko zmontowana, choć poszczególne sceny mogą się dłużyć, a całość sprawiać wrażenie zbyt prostej, zbyt poukładanej, zbyt wreszcie stonowanej, by, no właśnie, poruszyć formą? Tętnią też Sesje, wbrew pozorom, akcją i to tętnią bardzo sprawnie, jak dobrze naoliwiony, solidny sprzęt, który nie potrzebuje dodatkowego zasilania. Problem w odbiorze może wynikać z perspektywy, jaką obrał Lewin, przedstawiając tę historię. Ta rozpoczyna się i kończy tradycyjnym "był sobie [mężczyzna]", a cała potrójna (!) narracja utrzymana jest w łagodnym tonie, nie serwując ani razu silnego zwrotu akcji (a przynajmniej nie takiego, którego byśmy nie przeczuwali).
A przecież Sesje naszpikowane są ludzkim dramatem. Nie tym fizycznym, choć to wokół niego powstało całe to zamieszanie. To dramat niespełnienia, niezaznania tego, co ludzkie i zwyczajne, niemożności osiągnięcia równowagi życiowej, znalezienia w swoich decyzjach tej małej cząstki, która przeważyłaby szalę i była słabo uchwytnym, ale jednak prawdziwym dowodem jakości, satysfakcji. Zarówno Brian, jak i Cheryl odczuwają braki i choć radzą sobie z tym w zupełnie odmienny sposób (Brian w formie rozmowy z księdzem, takiej "spowiedzi psychoterapeutycznej", Cheryl zaś poprzez odcięcie się od problemu, zamknięcie się przed nim i udawanie, że wszystko jest w najlepszym porządku), są do siebie bardzo podobni. Cykl spotkań, które wchodzą w zakres sesji terapeutycznych, jest katalizatorem zmian - oboje bardzo powoli trzeźwieją z dotychczasowych postaw, wyzbywają się kłamstw i pozorów, którymi obarczali samych siebie i znajdują spełnienie, którego nie mogli uchwycić w swojej codzienności. Dla obojga jest to spełnienie tylko połowiczne, powierzchowne, ulotne, ale jednak namacalne i pozwalające choć na chwilę wypełnić drążącą w duszy wyłom pustkę. Potem wszystko wraca do normy, potem dawne decyzje upominają się o swoje, życie woła o powrót, ktoś zamyka drzwi i trzeba szybko przemknąć z powrotem, by zdążyć zgasić płomień i opuszczając wzrok, nie zdradzić żaru wypełniającego źrenice. Było sobie. Ale było, a to - bezcenne.
Odkrywanie własnej seksualności przez osobę niepełnosprawną może wydać się kontrowersyjne, ale powoli przestaje już dziwić. Pamiętacie scenę, gdy Phillippe poddawał się kojącej pieszczocie płatków uszu w wykonaniu "pani do towarzystwa" (Nietykalni)? Analogiczne sceny odnajdziemy w Hasta la vista!, belgijskiej historii o trzech takich, którzy chcieli poczuć, co znaczy żyć i wybrali się na wycieczkę po Europie w poszukiwaniu fizycznej przyjemności. Takie doświadczenie będzie też chciała wpisać w swój życiorys Stéphanie z Rust and Bone. A to przecież tylko filmy z ostatniego półrocza. Świat się zmienia, zmienia się nasza percepcja ludzi, obok których dotychczas należało chodzić na palcach i uważać, by nie zranić ich jeszcze bardziej. Życie jest dla twardych i kino próbuje to szczerze pokazać. I, jak do tej pory, świetnie mu to wychodzi.
Nie można przy okazji Sesji nie wspomnieć o genialnych kreacjach aktorskich, które nie tylko dodają historii smaczku, ale też same w sobie są perłą, zasługującą na co najmniej tuzin nagród. John Hawkes, aktor boleśnie niedoceniany, do tej pory zachwycający głównie w rolach drugoplanowych (ostatnio choćby w Martha Marcy May Marlene czy, wcześniej, w Do szpiku kości), dokonał tu eskalacji swojego geniuszu. Jego bohater nie podnosi się przez cały film ani na moment! Już sama umiejętność gry w pozycji horyzontalnej zasługuje na uwagę, a podana w tak poruszający i jednocześnie zabawny sposób, to już mistrzostwo świata. Partnerująca mu Helen Hunt, w której jestem zakochana od Podaj dalej, nie odstaje od niego nawet na milimetr. Można mówić, że sceny rozbierane to infantylny sposób na złapanie w sidła Akademii, można sugerować wszystko, ale chyba nikt nie może odmówić Hunt odwagi (przecież ona ma 50-tkę!) i gracji, z jaką czyni te akty. Rola, jak dla mnie, bijąca 45-minutowy występ Anne Hathaway w Nędznikach. Całości dopełniają role drugoplanowe z fantastycznym Williamem H. Macy'm, naprawdę niezłą Moon Bloodgood i konkretnym Adamem Arkinem na czele.
Ponieważ ostatnio coraz częściej dostrzegam poważne przejawy kradzieży moich myśli przez kolegów z branży, jestem zmuszona - w ramach podsumowania - zacytować jednego z nich, który ujął rzecz tak celnie, jak ja dziś i teraz zwyczajnie nie potrafię. Tak więc
Czy polecam? Bardzo.
Jeśli oczekujecie zabawnej, giętko zmontowanej i tętniącej akcją historii, możecie być zawiedzeni. Przynajmniej w tradycyjnym znaczeniu tych wszystkich wyrażeń, bowiem opowieść Lewina jest zabawna, choć jest to śmiech przez łzy, ironiczny, trochę niegrzeczny, ale też cechujący się dużą bystrością; jest też giętko zmontowana, choć poszczególne sceny mogą się dłużyć, a całość sprawiać wrażenie zbyt prostej, zbyt poukładanej, zbyt wreszcie stonowanej, by, no właśnie, poruszyć formą? Tętnią też Sesje, wbrew pozorom, akcją i to tętnią bardzo sprawnie, jak dobrze naoliwiony, solidny sprzęt, który nie potrzebuje dodatkowego zasilania. Problem w odbiorze może wynikać z perspektywy, jaką obrał Lewin, przedstawiając tę historię. Ta rozpoczyna się i kończy tradycyjnym "był sobie [mężczyzna]", a cała potrójna (!) narracja utrzymana jest w łagodnym tonie, nie serwując ani razu silnego zwrotu akcji (a przynajmniej nie takiego, którego byśmy nie przeczuwali).
A przecież Sesje naszpikowane są ludzkim dramatem. Nie tym fizycznym, choć to wokół niego powstało całe to zamieszanie. To dramat niespełnienia, niezaznania tego, co ludzkie i zwyczajne, niemożności osiągnięcia równowagi życiowej, znalezienia w swoich decyzjach tej małej cząstki, która przeważyłaby szalę i była słabo uchwytnym, ale jednak prawdziwym dowodem jakości, satysfakcji. Zarówno Brian, jak i Cheryl odczuwają braki i choć radzą sobie z tym w zupełnie odmienny sposób (Brian w formie rozmowy z księdzem, takiej "spowiedzi psychoterapeutycznej", Cheryl zaś poprzez odcięcie się od problemu, zamknięcie się przed nim i udawanie, że wszystko jest w najlepszym porządku), są do siebie bardzo podobni. Cykl spotkań, które wchodzą w zakres sesji terapeutycznych, jest katalizatorem zmian - oboje bardzo powoli trzeźwieją z dotychczasowych postaw, wyzbywają się kłamstw i pozorów, którymi obarczali samych siebie i znajdują spełnienie, którego nie mogli uchwycić w swojej codzienności. Dla obojga jest to spełnienie tylko połowiczne, powierzchowne, ulotne, ale jednak namacalne i pozwalające choć na chwilę wypełnić drążącą w duszy wyłom pustkę. Potem wszystko wraca do normy, potem dawne decyzje upominają się o swoje, życie woła o powrót, ktoś zamyka drzwi i trzeba szybko przemknąć z powrotem, by zdążyć zgasić płomień i opuszczając wzrok, nie zdradzić żaru wypełniającego źrenice. Było sobie. Ale było, a to - bezcenne.
Odkrywanie własnej seksualności przez osobę niepełnosprawną może wydać się kontrowersyjne, ale powoli przestaje już dziwić. Pamiętacie scenę, gdy Phillippe poddawał się kojącej pieszczocie płatków uszu w wykonaniu "pani do towarzystwa" (Nietykalni)? Analogiczne sceny odnajdziemy w Hasta la vista!, belgijskiej historii o trzech takich, którzy chcieli poczuć, co znaczy żyć i wybrali się na wycieczkę po Europie w poszukiwaniu fizycznej przyjemności. Takie doświadczenie będzie też chciała wpisać w swój życiorys Stéphanie z Rust and Bone. A to przecież tylko filmy z ostatniego półrocza. Świat się zmienia, zmienia się nasza percepcja ludzi, obok których dotychczas należało chodzić na palcach i uważać, by nie zranić ich jeszcze bardziej. Życie jest dla twardych i kino próbuje to szczerze pokazać. I, jak do tej pory, świetnie mu to wychodzi.
Nie można przy okazji Sesji nie wspomnieć o genialnych kreacjach aktorskich, które nie tylko dodają historii smaczku, ale też same w sobie są perłą, zasługującą na co najmniej tuzin nagród. John Hawkes, aktor boleśnie niedoceniany, do tej pory zachwycający głównie w rolach drugoplanowych (ostatnio choćby w Martha Marcy May Marlene czy, wcześniej, w Do szpiku kości), dokonał tu eskalacji swojego geniuszu. Jego bohater nie podnosi się przez cały film ani na moment! Już sama umiejętność gry w pozycji horyzontalnej zasługuje na uwagę, a podana w tak poruszający i jednocześnie zabawny sposób, to już mistrzostwo świata. Partnerująca mu Helen Hunt, w której jestem zakochana od Podaj dalej, nie odstaje od niego nawet na milimetr. Można mówić, że sceny rozbierane to infantylny sposób na złapanie w sidła Akademii, można sugerować wszystko, ale chyba nikt nie może odmówić Hunt odwagi (przecież ona ma 50-tkę!) i gracji, z jaką czyni te akty. Rola, jak dla mnie, bijąca 45-minutowy występ Anne Hathaway w Nędznikach. Całości dopełniają role drugoplanowe z fantastycznym Williamem H. Macy'm, naprawdę niezłą Moon Bloodgood i konkretnym Adamem Arkinem na czele.
Ponieważ ostatnio coraz częściej dostrzegam poważne przejawy kradzieży moich myśli przez kolegów z branży, jestem zmuszona - w ramach podsumowania - zacytować jednego z nich, który ujął rzecz tak celnie, jak ja dziś i teraz zwyczajnie nie potrafię. Tak więc
"Sesje" to niezwykle skromny film, który zyskuje w miarę rozwoju akcji. Z dość jasnej, oczywistej historii o zabarwieniu letnio humorystycznym, przeradza się w naprawdę ujmujący, ciepły i szalenie ludzki film o miłości przyjaźni i uczuciu.
Czy polecam? Bardzo.
Jam niewinny! Nic nie ukradłem! :p
OdpowiedzUsuńA tak serio to miło mi bardzo, że mnie czytasz i cytujesz. Od razu chce się więcej pisać :)
A co do samego filmu - jedna z ciekawszych niezależnych produkcji, którą z pewnością warto obejrzeć.
Pozdrawiam!
grają właśnie dzisiaj Sesje u mnie w kinie, i wybierałam się, ostatecznie zrezygnowałam nieprzekonana. no i żałuję teraz!
OdpowiedzUsuńTak to właśnie z tym filmem jest. Niby oczywisty temat niepełnosprawności i seksualności, a rozwija się w uniwersalny problem. Mnie też się podobał.
OdpowiedzUsuńA "kradzież myśli przez kolegów z branży" - oj znam! Aż czasem strach myśleć! :))
Pozdrawiam serdecznie.
Bardzo fajny film, polecam!
OdpowiedzUsuń