Nie zawsze mam ochotę na chłód. Nie zawsze chcę się zamknąć w hermetycznej, trochę przerażającej i szczypiącej po mózgu atmosferze. Nie zawsze lubię szczerość, która miażdży i rozkłada na atomy. Kiedy więc mam ochotę na skandynawskie kino, które posiada wprawdzie te atrybuty, ale nie rości sobie ambicji do zawłaszczenia nimi widzów, a przy tym jest lżej strawne od tego, co proponują Szwedzi, sięgam po filmy duńskie. Najlepiej takie czyste, którym świetni w reżyserskim fachu Duńczycy nie dzielą się ze swoimi skandynawskimi sąsiadami albo Niemcami, bo na tym wychodzą w tym gatunku najlepiej. Takim sposobem trafiłabym zapewne na Misiaczka. Tylko że z Misiaczkiem była zupełnie inna historia. Miał być filmem na chwilę, na kwadrans, "na sen", a okazał się tak interesujący, jak dawno żaden prosty europejski dramat, wciągając mnie i zdobywając skutecznie swoją skromnością w przekazie, środkach wyrazu i aktorstwie.
Dennis (Kim Kold) jest kulturystą. Jak nietrudno sobie wyobrazić, facet jak dąb, taki, co to bez kija nie podchodź, straszy wyglądem, siłą i rozmiarami, a przy tym skrywa przerażającą tajemnicę. Jest okropnie... nieśmiały. W wieku 38 lat mieszka z despotyczną, histeryczną matką (Elsebeth Steentoft) i ma spory problem ze znalezieniem dziewczyny. Za radą wujka wyrusza w tym celu do kraju pięknych i "chętnych" kobiet - Tajlandii. Złapanie rybki okazuje się jednak śmiesznie proste w obliczu wyzwania, jakim jest pokonanie własnej niepewności.
wtorek, 2 kwietnia 2013
Misiaczek
Najpierw o Koldzie, prywatnie zawodowym kulturyście (trudno w końcu, by wykształcił mięśnie w taki sposób jedynie na potrzeby filmu), który współpracował już z Matthiesenem przy krótkometrażowej wersji filmu (pt. Dennis). Nie wiem, skąd, jak, gdzie, kiedy Matthiesen wpadł na tak szalony pomysł, by zaangażować do swojego filmu kulturystę, ale lepszej rzeczy zrobić po prostu nie mógł. Kold nie tylko idealnie wpasowuje się w profil bohatera i świetnie oddaje dysonans między jego siłą fizyczną a słabością psychiczną, ale też pokazuje, że ma do aktorstwa dryg. Dryg, nie talent, bo chodzi raczej o taką swobodę gry, która sprawia, że odbiór jest po prostu niezwykle przyjemny. W roli Dennisa Kold daje widzom możliwość spotkania się z normalnością, przeciętnością. Jest naturalny, ale i dziwny, niezwykły i całkiem zwyczajny, wyróżniający się, a w gruncie rzeczy borykający się z tymi samymi problemami, co wielu, wielu innych. Dennisa - mimo całkowitego poddania się rządom matki, niesprawności społecznej, olbrzymich (jak on sam) kompleksów, bezradności - nie da się nie polubić. A kibicowanie bohaterowi, martwienie się jego problemami, planowanie wraz z nim kolejnych działań, wreszcie - cieszenie się jego szczęściem, to najlepsze, co może spotkać widza w kinie. Misiaczek to gwarantuje.
Choć najciekawsza w historii Dennisa może się wydawać wycieczka do Tajlandii, to prawdziwej ostrości dodaje Misiaczkowi świetnie zarysowana toksyczna relacja matka-syn, z fantastyczną Steentoft w roli głównej. Tutaj istotna jest nie tylko pyszna gra niemal już 70-letniej aktorki, ale przede wszystkim sama postać zaborczej, niestabilnej (mimo pozornego opanowania) emocjonalnie, i egocentrycznej kobiety, która zbudowała swoje życie na miłości do jedynego syna i od niej uzależniająca swoje szczęście, spełnienie, spokój. Takie historie kino pokazywało nam niejednokrotnie, pokazuje nadal i pokazywać będzie zawsze, bo to motyw, który nigdy się nie zestarzeje. To, co u Matthiesena nowe, to system zależności matki i syna, wspólne rytuały, graniczące z nieprzyzwoitością, a czasem te granice także przekraczające. Ingrid jest uzależniona od syna, jego obecności, uczucia, szczerości. Wszystko więc to, co może zaburzyć budowaną od lat stabilizację, jest wrogie i wyrzucane z matczynego terytorium zanim zdąży przekroczyć jego granicę.
To prawda, że Misiaczek jest trochę niemożliwy, trochę może nierealny, ale traktując go jako szkło powiększające uniwersalne problemy społeczne i emocjonalne, niedzielące w żaden sposób, a wręcz przeciwnie - burzące bariery, jest ważnym (mimo swojej lekkości) komunikatem, że różni nas tak niewiele, jak niewiele dzieli od... spełnienia własnych marzeń.
Czy polecam? Zdecydowanie tak.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Film może być ciekawy, ale póki co nie mam ochoty na kino skandynawskie w żadnej odsłonie. Niemniej jednak, jeśli kiedyś wpadnie mi w ręce ta produkcja, to już będę wiedział czego się spodziewać.
OdpowiedzUsuńPiękny film o samotności, niepewności, bezsilności i próbie walki z samym sobą. To mogli stworzyć tylko Skandynawowie :)
OdpowiedzUsuńEch Ty :-) zawsze jak chcę obejrzeć jakiś film to musisz mnie ubiec i obejrzeć go najpierw, albo jak już obejrzałem i zamierzam pisać reckę - to u Ciebie wychodzi najpierwej :-D Misiaczka już od chwili obejrzenia trailera chciałem obejrzeć i przeczucia miałem dobre, Twoje słowa zdają się potwierdzać więc moje oczekiwania, nie czekam więc dłużej i pewnie w weekend oglądam, to potem podzielę się wrażeniami :-)
OdpowiedzUsuń