Strony

sobota, 22 czerwca 2013

Człowiek ze stali


Pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna nie wiem zupełnie, co napisać o filmie. Przykre to podwójnie: po pierwsze, dlatego, że miałam okazję zobaczyć go już kilka dni temu i do dziś przetrawić na tyle, by - teoretycznie - napisać coś mądrego, a po drugie, to właściwie całkiem niezła rzecz jest. Tymczasem na dźwięk imienia tytułowego człowieka ze stali wzruszam ramionami i jestem pewna, że jedyne, co mi po filmie Snydera zostanie, to jak zwykle genialna muzyka Hansa Zimmera. Nie za mało, jak na tak głośny tytuł?
 


Clark Kent (Henry Cavill) jest superbohaterem z krwi i kości. Jego jedynym problemem jest ochrona swojej tożsamości i niezwykłych zdolności. Wszystko przebiega pomyślnie aż do czasu, gdy z jego rodzimej planety przybywają zbuntowani wojownicy z generałem Zodem (Michael Shannon) na czele. Człowiek ze stali musi wybrać, czy chce, aby jego ojczyzna odrodziła się na Ziemi, czy może ważniejsi są dla niego obcy gatunkowo, ale bliscy Ziemianie.

 
Spadniecie z krzesła: to było moje pierwsze spotkanie z Supermanem. Nigdy nic? Nigdy nic. Nie widziałam ani jednej adaptacji komiksu, nie czytałam tej historii, ba!, ja nawet nie do końca wiedziałam, o czym ona jest i skąd właściwie ten Superman się wziął i o co mu chodzi. Przerażające? Może. Nigdy nie próbowałam Wam wmówić, że wiem o kinie więcej, niż wiem, a pisanie o czymś, czego nie znam i nie widziałam, głupie jest, brzydkie jest, nie interesuje mnie. Zawsze też powtarzam, że odbieram kino z tej samej pozycji co Wy, nie zachwycam się nad arcydziełami, które na to miano w moim odczuciu nie zasługują i cieszę się tym, co normalne, ludzkie, bliskie. Brak znajomości z Clarkiem Kentem (czy do niedawna także z Peterem Parkerem aka Spidermanem) nie wpłynął znacząco na moje życie, przeżyłam z tą tragedią ćwierć wieku i chyba jedyne, o co jestem uboższa, to kontekst, który pozwoliłby mi ocenić film Snydera z szerszej perspektywy. Nie mogę go użyć, ale może wcale źle na tym nie wyjdę?

 
Jaki jest nowy (dla mnie podwójnie) Superman? Efekciarski - to słowo ciśnie się na usta w pierwszej kolejności. Dużo tu wszystkiego - idei, problemów, podniosłych dialogów, górnolotnych refleksji i morałów, spektakularnych wyczynów, ataków i walk. Tych ostatnich, jak przystało na film o superbohaterze, szczególnie - sekwencje pojedynków przybyszów z Kryptonu z Ziemianami (a właściwe całkiem jednostronne niszczenie wszystkiego, co znajdzie się na drodze tych pierwszych), a przede wszystkich starć Zoda z Supermanem, pojawiają się jedna po drugiej, powielając schemat wymiany groźnych spojrzeń i ideologicznych półsłówek, odbijania się od asfaltu z efektem wybuchu i wyżłobienia powierzchni, przelatywania przez drapacze chmur i rozsypywanie ich w pył co najmniej jakby były z piasku i tak dalej. Bardzo to widowiskowe, głośne, kolorowe i trójwymiarowe, tyle że w pewnym momencie trochę już nużące.

 
O wiele przyjemniejsza (dla bab mnie) okazała się część "(melo)dramatyczna". Wiecie, te wszystkie sceny z małym Clarkiem, który tak bardzo chce być taki fajny jak koledzy, a nie może, bo tata każe mu trzymać swoje moce na uwięzi (jak to brzmi...). Rozterki, rodzinne tragedie, wybory. Takie to wszystko było ładne i spokojne. Szkoda, że w tym samym tonie nie został zrealizowany wątek miłosny - początek uczucia Lois Lane (Amy Adams) i Clarka Kenta - który potraktowano po macoszemu i upchnięto między sceny pojedynków i patetycznych retrospekcji, bez ładu i składu, zdzierając z niego jakąkolwiek magię i chemię.

 
Dużo się w kontekście Człowieka ze stali mówi też o ogromie patosu, który wyziera tu z każdego zakamarka w ilości przekraczającej granice przyzwoitości. To prawda, jest go sporo, choć akurat w przypadku filmu o superbohaterze, ratującym ludzkość od zagłady, takie rozwiązanie sprawdza się idealnie. Gdzie patos, jak nie tu, prawda? O wiele bardziej męczy brak dystansu, i to zarówno w kwestii humoru (którego jest tu tyle, co kot napłakał), jak i pokazie zapierających dech w piersiach wszystkich fascynatom efektów specjalnych, jednostajnych starć bohaterów.

 
Mogłabym ponarzekać jeszcze trochę, ale tak naprawdę film Snydera nie minął się z oczekiwaniami, a może raczej założeniami, które stworzyłam w swojej wyobraźni przed seansem. Miało być spektakularnie - no, było; miało być długo, głośno i często - było; mieli być niefortunnie dobrani aktorzy (Cavill i Adams, bo Shannon i Costner - świetni) - byli. Żadnego zaskoczenia. Czyli właściwie bez większych potknięć, ale i walorów. Ot, miły, nawet niespecjalnie się dłużący seans, z którego niewiele zostaje i który szybko się zapomina.

 
Może z jednym wyjątkiem. Wyjątkowym wyjątkiem. Hans Zimmer - absolutny geniusz, od lat nieschodzący z podium najlepszych kompozytorów muzyki filmowej - wybiega daleko przed Snydera i całą jego ekipę, tworząc ścieżkę dźwiękową idealnie wpisującą się we wzniosłą tonację filmu. Trzy zupełnie różnie interpretujące motyw główny utwory Sent Here For a Reason, DNA i Flight, subtelna, ale zdecydowana kompozycja o wszystko mówiącym tytule What Are You Going to Do When You Are Not Saving the World?, wreszcie arcyszlachetny popis Zimmerowskich umiejętności w Man of Steel (Hans' Original Sketchbook), to zapis dźwięków zupełnie świeżych, mimo iż bazujących na znajomych i całkiem niedawno słuchanych brzmieniach. Drugi superbohater? A może pierwszy i... jedyny?

 
Czy polecam? Nie polecam i nie odradzam. Lubicie takie filmy? Powinniście być zadowoleni. Nie? Też nie wyjdziecie zażenowani. Zostaniecie w domu? Nic się nie stanie. Człowiek ze stali i tak kiedyś po Was wróci.

 
Źródło zdj.: dorklessons.com

 

6 komentarzy:

  1. Ty nie znałaś postaci Supermana, ja nie znam Harrego Pottera. Czy to grzech?

    OdpowiedzUsuń
  2. Chyba nie ja powinnam odpowiedzieć na to pytanie, bo czuję, że nie:) Grzesznice albo ignorantki z nas:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Cóż, ja widziałem już kilka filmów o Supermanie i różnicy to większej nie zrobiło. Jak słusznie piszesz, Superman i tak w końcu każdego dopadnie, skoro się go restartuje w kinie średnio co 6-7 lat (już ogłoszono sequel - jak ja tego nie znoszę, jeszcze dobrze nie dali ludziom obejrzeć jedynki i się z niej otrząsnąć). W amerykańskich recenzjach istny szał: albo zachwyty pod niebiosa albo rozczarowujące szczegółowe analizy każdej klatki filmu. Cóż, nie nasza to bajka, zwłaszcza gdy mamy do czynienia z tak średnim filmem.
    Dla mnie też częśc (melo)dramatyczna lepsza :P Podobał mi się pomysł na opowiadanie historii Clarka kolejnymi niespodziewanymi retrospekcjami. Ale szybko potem wszystko Snyder wysadził w powietrze, z przytupem. Ale racja, przynamniej słychać, że chociaż Hans się dobrze bawił. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. To ciekawe, punktowo oceny tego filmu różnią nam się znacznie, a z większością rzeczy, które napisałaś mogę się zgodzić. Prócz tego, że Cavill i Adams zostali tu dobrani niefortunnie, bo wg mnie pasowali do swych ról idealnie - nie wyobrażam sobie lepszego Supermana niż Henry, i tak jak zwykle nie przepadam za Amy, tak tu polubiłem ją od pierwszej sceny.
    Wychodzi więc na to, że jedyne więcej co nas różni, to to, że mnie jakimś cudem ta historia porwała, pozostała w pamięci, a Ciebie niekoniecznie. Zdarza się i tak ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Jako dziecko pamiętam, że Superman zawsze mnie nudził Najlepszy chyba był serial "Loise & Clark" bo tam właśnie większe skupienie było na melodramacie niż na akcji ;) Tej produkcji nie mam zamiaru oglądać, od dziecka jedynym superbohaterem dla mnie jest Batman, stare i nowe części. Innego nie potrzebuję ^^ patrząc jednak na zdjęcia mogę jedynie stwierdzić, że Henry Cavill bije na łopatki swoich poprzedników, bo jest najprzystojniejszym Supermanem, bez czerwonych gatek! :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Ogólnie to z pewnymi rzeczami o których napisałaś się jak najbardziej zgadzam. Dla mnie nowy Superman to widowisko efektów specjalnych, chociaż też i dość dobrej akcji. Największa wada filmu to kiepskawa fabuła, która miejscami ostro kuje w oczy.

    moja recenzja supermana

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.