scenariusz: Richard Nelson
produkcja: Wielka Brytania
gatunek: dramat, biograficzny
dystrybucja polska: Kino Świat
Zbierałam się do tej recenzji długo, mniej więcej tak długo, ile trwał niesmak po filmie. Bo, doprawdy, nie sądziłam, że film, który - fakt - zbierał bardzo średnie recenzje, fakt - nie pociągał mnie ani tematyką, ani promocją i w dodatku świecił nazwiskiem Billa Murraya, którego z różnych powodów nie znoszę, może być tak niedobry. Mimo Laury w obsadzie [sic!]. Będzie więc krótko, bo tym razem naprawdę nie ma o czym mówić.
Tytułowy król to nikt inny jak znany nam z niedawnego, oscarowego hitu Jerzy VI (Samuel West), który wraz z małżonką (Olivia Colman) przyjeżdża na wizytę do prezydenta Stanów Zjednoczonych, Franklina D. Roosevelta (Bill Murray). Głównym tematem filmu nie jest jednak spotkanie na szczycie, a kontrowersyjna relacja prezydenta z daleką kuzynką, Daisy (Laura Linney).
Komu przyszło do głowy, że tak nieciekawy okres życia Roosevelta kogoś zainteresuje, więcej nawet - rozśmieszy? Wizyta królewskiej pary i romans prezydenta z kuzynką same w sobie może i byłyby ciekawe, gdyby nie fakt, że nie zrobiono absolutnie nic, by atrakcyjnie je przedstawić. Doniosłe z punktu widzenia wzajemnych stosunków Ameryki Płn. i Wielkiej Brytanii piknikowe spotkanie zostało tu sprowadzone do oburzającej Brytyjczyków konsumpcji hot-dogów i zajętego swoimi sprawami Roosevelta, który nawet nie próbuje stworzyć pozorów, że interesuje go coś poza zorganizowaniem sobie spokojnej starości. Nie mówiąc już o tym, że król i królowa przedstawieni są z tak dużym przymrużeniem oka, że koniec końców wypadają jak śmieszni, zaściankowi ludzie z dalekiej europy przez małe "e". Podobne uproszczenia zastosowano w przypadku relacji prezydenta z kuzynką - ich przeradzająca się w głębsze uczucie przyjaźń jest nie tylko nienaturalna, ale i pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Bohaterowie nie intrygują, nie bawią, nie dają się lubić - są kompletnie bylejacy. Nawet gdy wybucha nieudolnie budowane napięcie, nie sposób powstrzymać ziewania. Ta historia jest po prostu nudna i nawet najlepsze zdjęcia tego nie zmienią.
Szkoda to przede wszystkim ze względu na Laurę Linney, której dotychczasowa droga filmowa bardzo mi się podobała. Rozsądne wybory ról i bardzo dobry warsztat czyniły z niej aktorką świadomą swoich umiejętności. Tu, niestety, zbyt głęboko wchodzi w rolę, czyniąc z postaci Daisy postać tak tragiczną, że aż śmieszną. Źle się to ogląda, tym bardziej, że prócz Linney aktorsko nie bardzo jest się tu o kogo zaczepić. Weekend z królem jest nieatrakcyjny i bardzo nużący.
Czy polecam? Nie.
Zbierałam się do tej recenzji długo, mniej więcej tak długo, ile trwał niesmak po filmie. Bo, doprawdy, nie sądziłam, że film, który - fakt - zbierał bardzo średnie recenzje, fakt - nie pociągał mnie ani tematyką, ani promocją i w dodatku świecił nazwiskiem Billa Murraya, którego z różnych powodów nie znoszę, może być tak niedobry. Mimo Laury w obsadzie [sic!]. Będzie więc krótko, bo tym razem naprawdę nie ma o czym mówić.
Tytułowy król to nikt inny jak znany nam z niedawnego, oscarowego hitu Jerzy VI (Samuel West), który wraz z małżonką (Olivia Colman) przyjeżdża na wizytę do prezydenta Stanów Zjednoczonych, Franklina D. Roosevelta (Bill Murray). Głównym tematem filmu nie jest jednak spotkanie na szczycie, a kontrowersyjna relacja prezydenta z daleką kuzynką, Daisy (Laura Linney).
Komu przyszło do głowy, że tak nieciekawy okres życia Roosevelta kogoś zainteresuje, więcej nawet - rozśmieszy? Wizyta królewskiej pary i romans prezydenta z kuzynką same w sobie może i byłyby ciekawe, gdyby nie fakt, że nie zrobiono absolutnie nic, by atrakcyjnie je przedstawić. Doniosłe z punktu widzenia wzajemnych stosunków Ameryki Płn. i Wielkiej Brytanii piknikowe spotkanie zostało tu sprowadzone do oburzającej Brytyjczyków konsumpcji hot-dogów i zajętego swoimi sprawami Roosevelta, który nawet nie próbuje stworzyć pozorów, że interesuje go coś poza zorganizowaniem sobie spokojnej starości. Nie mówiąc już o tym, że król i królowa przedstawieni są z tak dużym przymrużeniem oka, że koniec końców wypadają jak śmieszni, zaściankowi ludzie z dalekiej europy przez małe "e". Podobne uproszczenia zastosowano w przypadku relacji prezydenta z kuzynką - ich przeradzająca się w głębsze uczucie przyjaźń jest nie tylko nienaturalna, ale i pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Bohaterowie nie intrygują, nie bawią, nie dają się lubić - są kompletnie bylejacy. Nawet gdy wybucha nieudolnie budowane napięcie, nie sposób powstrzymać ziewania. Ta historia jest po prostu nudna i nawet najlepsze zdjęcia tego nie zmienią.
Szkoda to przede wszystkim ze względu na Laurę Linney, której dotychczasowa droga filmowa bardzo mi się podobała. Rozsądne wybory ról i bardzo dobry warsztat czyniły z niej aktorką świadomą swoich umiejętności. Tu, niestety, zbyt głęboko wchodzi w rolę, czyniąc z postaci Daisy postać tak tragiczną, że aż śmieszną. Źle się to ogląda, tym bardziej, że prócz Linney aktorsko nie bardzo jest się tu o kogo zaczepić. Weekend z królem jest nieatrakcyjny i bardzo nużący.
Czy polecam? Nie.
Od początku byłam do tego filmu negatywnie nastawiona... Instynkt mi podpowiadał, że nie warto go oglądać i postanowiłam mu zaufać.
OdpowiedzUsuńWidzę, że dobrze zrobiłam :)
Pozdrawiam,
Ania z TripleAworks.blogspot.com
Czyli nie straciłam za wiele, nie oglądając go do tej pory :)A miałam taki zamiar do tej pory, dzięki za ostrzeżenie :D
OdpowiedzUsuńA najgorsze to jechanie troszkę na sukcesie "Jak zostać królem" ;) Dobrze, że nie straciłam na to czasu.
OdpowiedzUsuń