Strony

sobota, 12 października 2013

Hipnotyzer

Mam problem z tym Hallströmem. Tak się składa, że widziałam całkiem sporo jego filmów i choć na kolejne nie czekam i trafiam na nie trochę przypadkiem, nie mogę się wciąż nadziwić, jak bardzo nierówna jest ta jego twórczość. Było objawienie (Co gryzie Gilberta Grape'a?), były słabizny, które dało się przełknąć tylko ze względu na obsadę (Niedokończone życie), były filmy całkiem niezłe (Czekolada, Mój przyjaciel Hachiko), a potem takie, które niewiele sobą reprezentują, ale ogląda się je dobrze (romansidła Wciąż ją kocham, Połów szczęścia w Jemenie). I nagle ten nieszczęsny Hipnotyzer - film, zapowiadający mistrzowski poziom szwedzkich thrillerów, który okazał się arcynudną, miałką historyjką.
 

Detektyw Joona Linna (Tobias Zilliacus) próbuje rozwikłać zagadkę brutalnego morderstwa rodziny jedynego ocalałego, młodego Josefa (Jonatan Bökman). Ponieważ chłopak jest jedynym świadkiem zbrodni, pierwsze etapy śledztwa skupiają się właśnie na nim. Niestety, Josef jest w ciężkim stanie - śpiączka nie pozwala na przesłuchanie, więc Linna, za radą lekarki, korzysta z pomocy hipnotyzera, Erika Barka (Mikael Persbrandt). Co dwie głowy, to nie jedna... do stracenia. Zabójca bowiem nadal czyha i nie ma zamiaru pozwolić, by ktoś odkrył prawdę.

 
Trudno się pisze o filmie, który wywołuje ziewanie. Szczególnie, gdy miał wyzwolić zupełnie odwrotne odczucia - przestraszyć, zaciekawić, napiąć, skoncentrować. Hallström - jak mniemam - życzył sobie, by przedstawiana historia, dokładnie tak jak powieść, na podstawie której powstała, zaintrygowała widzów na tyle, by dali się zaprosić do gry, zechcieli stanąć u boku głównego bohatera i krok po kroku odkrywać tajemnicę rodzinnego nieszczęścia. Problem w tym, że aby to się udało, trzeba widzów z bohaterami poznać, umożliwić mu zrozumienie motywów ich działań, może nawet pozwolić im w jakiś sposób się z nimi utożsamić. W Hipnotyzerze taka rzecz nie ma prawa się zdarzyć z prostego powodu - postaci są nakreślone tak niestarannie, że nie sposób się do nich nawet zbliżyć. Główny bohater - detektyw Linna - działa bez żadnego związku: nie wiadomo ani skąd u niego tak duże zainteresowanie tą sprawą (podczas gdy jego partnerkę interesują o wiele bardziej sprawy rodzinne), ani jakimi metodami się posługuje w pracy, ani tym bardziej dlaczego słucha rzuconej mimochodem porady osoby, która pełni w całej tej historii analogiczną rolę jak rozmówcy House'a, gdy ten wpadał nagle w środku monologu na rozwiązanie przypadku. Snuje się ten biedny detektyw po szpitalu i wokół niego, bez większego żalu oddając rozwiązanie sprawy losowi. Trochę więcej inwencji popełnili twórcy przy rozpisaniu roli tytułowego hipnotyzera. O ile jednak jego działania są w jakiś sposób umotywowane, to prezentacja jego sytuacji rodzinnej i zawodowej czy nawet metod pracy, jest żałosna. Nie mówiąc już o realizacji motywu hipnozy, który został totalnie spłycony). Niedobór emocji i brak napięcia powodują okrutne znużenie, bezbarwni aktorzy nie wnoszą do akcji nawet odrobiny życia, a marne dialogi (opowiadające najczęściej to, co przekazuje sam obraz) są gwoździem do trumny Hipnotyzera, pogrzebanej na długo przed rozwiązaniem zagadki.

 
"Wciąga, jak seria Millennium"? Większej ściemy w tym roku nie słyszałam.

 
Czy polecam? Nie.

 
Źródło zdj.: hollywoodreporter.com

 

2 komentarze:

  1. Książka była całkiem niezła, chociaż przeszkadzało mi w niej to, że opisy były tworzone ewidentnie z myślą o ekranizacji. Dużo niepotrzebnego efekciarstwa. Szkoda, że - mimo takiego przygotowania - ekranizacja i tak okazała się nieudana...

    OdpowiedzUsuń
  2. Po Twojej opinii zdecydowałem się na niego nie iść. A szkoda, że nie wyszedł, bo na zwiastunach wyglądał bardzo obiecująco.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.