Lubię takie odkrycia. Film, który - jak się wydaje - oglądali wszyscy oprócz mnie, gdzieś w moich planach nie umiejscowił się najbliżej, każąc na siebie długo czekać. Może to przez Phoenixa, z którym od lat mam spory problem, nie wiedząc, czy bardziej go cenię za ten jego aktorski obłęd, czy bardziej mi on doskwiera? O cokolwiek chodziło, już minęło. Spacer po linie to wspaniały popis artystyczny aktora i naprawdę dobrze opowiedziana historia, którą ogląda się z prawdziwą przyjemnością i sporymi emocjami.
Nie znałam Johnny'ego Casha. Nie jestem pewna, czy zasłuchałabym się, słysząc go w radiu, a już tym bardziej, czy zainteresowałby mnie jego koncert. Jego historia właściwie nie różni się wiele od tych, które zdążyliśmy już dzięki kinowym wycieczkom na pogranicze muzyki i filmu poznać. Jest wielki talent, szybka kariera, ogromna sława, tłumy fanek, ciągłe podróże, imprezy, alkohol, narkotyki i trudna miłość w tle. Cash dorzucił do tego toksycznego zestawu tragiczne dzieciństwo, skomplikowaną relację z ojcem, doświadczenie wojny i nieco skrzywiony American dream. Choć droga Casha jest typowa, a koleje jego losów przewidywalne, ogląda się to wszystko z rosnącym zaangażowaniem. Cieszyć się ze szczęścia bohatera, wściekać na jego głupotę, wzruszać, gdy jest mu źle, czuć jego emocje i być z nim blisko, jak z człowiekiem - czego chcieć więcej?
Tym bardziej, gdy rola ta odgrywana jest w tak wyjątkowy sposób jak robi to Joaquin Phoenix. To, co wyczynia w Spacerze po linie dowodzi nie tylko ogromnej, wytężonej pracy, ale przede wszystkim talentu, wspomnianego już artystycznego obłędu, który - wbrew pozorom - charakteryzuje bardzo niewielu aktorów. To artyści, którzy nie pracują, nie grają, oni stają się swoimi bohaterami, scalają się z nimi tak bardzo, że potrzebują dużo czasu, by powrócić do siebie - zarówno w percepcji własnej, jak i naszej. Fantastyczna rola.
Swoją drogą, pecha ma ten facet, bez dwóch zdań. Najpierw roztrzaskał widzów doskonałą interpretacją perfidnego Kommodusa w Gladiatorze. Oscar leżał wtedy w zasięgu ręki, bo pozostali nominowani i ich role wzbudzali różne, niekoniecznie gorące emocje, a i tak się nie udało. Gorzki smak porażki powtórzył się w 2006 roku, gdy do walki o statuetkę Phoenix stanął właśnie z rolą Johnny'ego Casha. I o ile przegrana z Philipem Seymour Hoffmanem w oczach wielu była sprawiedliwa, o tyle dla aktora, który dla roli w Spacerze... poświęcił wiele (wszystkie piosenki Phoenix śpiewa sam - na potrzeby filmu brał lekcje śpiewu, nauczył się grać na gitarze, a nawet nadużywał alkoholu, żeby lepiej zrozumieć swojego bohatera), a przede wszystkim został wybrany do niej przez samego, prawdziwego Johnny'ego Casha (!), musiało to być ogromnie przykre. Wcale mnie zatem nie dziwi jego rozczarowanie, gdy niespełna kilka miesięcy temu znów skończyło się jedynie na nominacji (za Mistrza - jego rola to zresztą jedyny, jak dla mnie, pozytywny aspekt tego filmu) - choć tym razem grono konkurentów było tak mocne, że żal każdego jednego był tak samo wielki jak radość z kolejnego sukcesu Day-Lewisa (Lincoln).
Teraz będzie o Reese, bo ten aktorski duet niesie ten film na równi z przedstawianą historią. Witherspoon - wcielająca się tu w rolę June Carter, piosenkarki, przyjaciółki i wielkiej miłości Casha, skupia w tej postaci wszystkie swoje atuty jako aktorki. Jest słodka i zabawna, a gdy trzeba poważna, skupiona i pełna dramaturgii. Dobra rola, dobra gra, świetne przygotowanie (wszystkie piosenki aktorka śpiewała samodzielnie, grała też sama na cytrze), ale czy oscarowa? Można by dyskutować. Mam do Reese słabość, lubię ją oglądać i słuchać jej głosu, więc trudno mi na tę nagrodę narzekać; wiedząc jednak, o ile więcej dał z siebie jej filmowy partner - no, jakoś tak mniej to wszystko cieszy, rozumiecie.
Bez wątpienia Phoenix i Witherspoon stworzyli tu fantastyczny duet, a historia - jakkolwiek schematyczna i selektywna, co się jej najczęściej zarzuca, jest wciągająca i piękna. A co najważniejsze, zaakceptowana przez tych najbardziej zainteresowanych - Johnny'ego Casha i June Carter-Cash, którzy osobiście czuwali nad scenariuszem i wybrali swoich filmowych odpowiedników. Ja nie mam pytań.
Czy polecam? Tak.
Oglądałam fragment tego filmu, ale i tak byłam zachwycona. Szczególnie rolą J. Phoenixa - genialna!! Obecnie jeden z dwóch moich ulubionych aktorów, obok Christiana Bale'a.
OdpowiedzUsuńPrzyznaję, że ten film również zrobił na mnie duże wrażenie. Dużą zaletą tego filmu jest strona muzyczna, genialnie przygotowani aktorzy i poczucie, że naprawdę oddali kawałek swoich dusz śpiewając utwory Casha. Oby kolejna rola Phoenixa została nagrodzona Oscarem, bo jest to aktor totalny, zawsze dający z siebie 100%
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńCzego się nie dotknie Joaquin, zamienia w złoto. Wspaniały film.
OdpowiedzUsuńNie miałam jeszcze okazji obejrzeć tego filmu, ale czytając tę dobrą recenzję, sięgnę po niego wkrótce.
OdpowiedzUsuńTina :)
To jeden z moich ulubionych filmów i odkąd zakupiłam DVD, co roku robię sobie seans. Rola Phoenixa jest nie do opisania, stał się Cashem, szczerze mówiąc, wolę nawet filmowe wersje piosenek niż oryginalne, kojarzą mi się bowiem z konkretnymi scenami. Naprawdę mogę pisać peany nt. tej produkcji. "It Ain't me babe" to mój faworyt :)
OdpowiedzUsuńTo był film, który mnie przekonał do Reese, bo nie poważałam jej wcześniej jako aktorki. Sama sobie winna, bo jej wybory ról co najmniej dziwne. Ale Phoenix i tak film ukradł, jakby nie było.
OdpowiedzUsuńCo do Oskarów - eeee, to tylko takie targowisko próżności, bo skoro ma go Gwyneth, a nie ma Leonardo DiCaprio?
Mnie się też film bardzo podobał. Reese dotąd kojarzyła mi się z legalną blondynką, teraz zobaczyłam w niej aktorską głębię
OdpowiedzUsuńRównież cenię ten film. Rola Reese, za którą nie przepadam, absolutnie mnie urzekła, masz rację, była raz taka, raz inna, pokazała, że jest świetną aktorką.
OdpowiedzUsuń