Każdy kraj popełnia grzechy, z których musi się wyspowiadać. To sprawy najwyższej wagi, z których rozliczanie się trwa dekady. Dla nas taką dziedziczoną z pokolenia na pokolenie niewygodą jest okres powojenny, dla Amerykanów - niewolnictwo i rasizm, który odbija im się czkawką do dnia dzisiejszego, mimo że na ich tronie zasiada nie kto inny jak czarnoskóry władca. Kamerdyner to 120-minutowa podróż w głąb gorzkiej historii Afroamerykanów, przez dekady walczących o prawo do godnego życia w "cywilizowanym" kraju.
Tylko że to nie jest film białego człowieka. To film Lee Danielsa, reżysera, który świadomie wykorzystuje swoją wysoką pozycję w Hollywood, by mówić o tym, co boli jego naród. To facet, który nie ma skrupułów, by przypominać Amerykanom, ile krzywdy wyrządzili i wciąż wyrządzają jego braciom. Ale też sobie samym - w końcu tytułowa Precious, bohaterka głośnego filmu Danielsa sprzed 4 lat, mimo odmiennej rasy była bardzo czytelnym symbolem milionów nastolatek, wkraczających w dorosłe życie za szybko i ze zbyt dużym bagażem tragicznych doświadczeń. Rozliczenie, które w tę walkę o własną przyszłość jest wpisane, jest zresztą leitmotivem wszystkich filmów reżysera - zanim postawię krok naprzód, muszę obejrzeć się za siebie, by nie popełnić drugi raz błędu, który zniweczy najcelniejsze działanie.
W Kamerdynerze takie rozliczenie musi przeprowadzić główny bohater, wieloletni lokaj zmieniających się głów państwa, prywatnie ojciec dwóch skrajnie różnych chłopców, decydujących się służyć krajowi w zupełnie odmienny sposób. Pytania, które Cecil musi sobie zadać, a które - to ciekawe - nie padają głośno ani razu, to nie tylko dylematy uciskanego patrioty, ale też uniwersalne problemy człowieka, który dokonał pewnego wyboru i po latach musi rozstrzygnąć, czy był on słuszny.
Nomen omen, czarno-biały to film. Dużo tu zła, ale jest ono głównie po jednej, białej stronie. Krzywda mniejszości jest zbyt wielka, by można było ją porcjować. Pojedyncze przypadki ludzkich odruchów i honoru nie zmieniają tej percepcji. Wydźwięk filmu jest jednoznaczny - Ameryko, spieprzyłaś tę sprawę i żadne Obamy tego nie zmienią. No, we can't.
Pozostaje jeszcze pytanie, na ile my, Europejczycy, potrafimy sprawiedliwie tę wojnę ocenić.
Niezły to film. Trochę może przydługawy, ale za to odwdzięczający się bogactwem akcji i świetną grą aktorską, szczególnie w wydaniu Foresta Whitakera i Oprah Winfrey, ale i kolejnych, zaskakująco trafnie dobranych do swoich ról prezydentów USA.
Czy polecam? Tak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.