Strony

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Zniewolony. 12 Years a Slave

Ciężko się ogląda takie filmy. Zdumienie, przerażenie, trochę może nawet obrzydzenie i ta ogromna litość, która zawisa w próżni, bo co my właściwie dziś możemy. A przecież mogliśmy. Przecież nie byliśmy lepsi. Większość świata nie była lepsza. Tyle że nie jest tak bardzo na świeczniku, jak oni, Amerykanie. I niekoniecznie tak chętnie się z tego rozlicza i sama siebie za to nagradza. Nowy film Steve'a McQueena, czarnoskórego [sic!] Brytyjczyka (!), to kolejna, wstrząsająca i dobra, choć już nie odkrywcza spowiedź Ameryki z grzechu, który wciąż popełnia.


 

Gdy nie tak dawno do polskich kin wszedł Kamerdyner, film Lee Danielsa skupiający jak w soczewce kulkudziesięcioletni wycinek historii Afroamerykanów, zastanawiałam się, jakie mamy prawo do oceniania Amerykanów w tej kwestii. Niewiele mądrości z tych przemyśleń wyszło, bo też nie za bardzo jest tu nad czym myśleć. Słabe to było, po prostu. Wiemy o tym my, wiedzą Amerykanie, problem w tym, że nam powoli wałkowanie tego tematu już się nudzi, im - w ogóle.


 

Gdyby tak Zniewolonego. 12 Years a Slave (co to za moda z tymi dwuczłonowymi hybrydami językowymi w tytułach?) rozłożyć na czynniki pierwsze pod względem fabularnym, nie otrzymalibyśmy nic ponad to, co widzieliśmy już setki razy. Wstrząsająca historia człowieka, okrutnie potraktowanego przez ludzi, którzy postanowili być sprawiedliwsi od Boga. Oczywiście, na faktach. Trudna do uwierzenia, chwytająca za serce, prowokująca do dyskusji, uruchamiająca szereg ciężkich, ale i oczyszczających emocji, pozostająca w głowie na lata. Wtórne, ale też - no cóż - prawdziwe. Nie jeden Solomon Northup cierpiał tortury w białej niewoli i mimo świadomości, że to już było, choćbym oglądała setki takich historii, nadal będzie mnie to szokować i nadal będę zakrywała dłonią usta i czasem też oczy. Bo to boli i razi.


 

Można powiedzieć, że McQueen odwalił kawał dobrej roboty, ale cóż w tym dziwnego. Facet od początku swojej reżyserskiej drogo wie, co chce światu swoimi obrazami pokazać, świetnie interpretuje bolączki współczesnego człowieka i wie, jak je w kinie pokazać. Nie jest jednym z tych płodnych twórców, których filmy wyrastają jak grzyby po deszczu. Pracuje powoli, acz intensywnie i intensywnie zbiera plon tej pracy. Zniewolonemu nie można w tym temacie nic zarzucić. To świetnie stonowany dramat, w którym zwykły widz nie znajdzie usterek. Nawet aktorzy, o których zwykle modnie mówi się, że duża w tym ich zasługa, to głównie robota McQueena. Choć są to w przeważającej mierze głośne nazwiska, to właśnie ich poprowadzenie dodaje filmowi jakości. Dlaczego Chiwetel Ejiofor, podejmujący kolejne projekty w Hollywood regularnie od 15 bez mała lat, do tej pory nie doczekał się ani jednej ważnej nominacji za film pełnometrażowy? Dlaczego Fassbender - ten osławiony, surowy Fassbender - dopiero u McQueena wyszedł z cienia i pokazał, jak piekielnie dobrym jest aktorem? Dlaczego nieznana nikomu, debiutująca Lupita Nyong'o, zachwyca, mimo iż to jej postać powinna przykuwać większą uwagę niż ona? No, właśnie.


 

Do Zniewolonego..., a właściwie szumu, który powstał wokół niego, mam tylko dwa zastrzeżenia. Pierwsze bardzo boli, bo dotyczy geniusza muzyki filmowej, Hansa Zimmera, którego ścieżka dźwiękowa do filmu jest jedną z najdziwniejszych w jego karierze i jedną też z, niestety, najmniej ciekawych wśród jego ostatnich projektów. Brak nominacji do Oscara ten jeden jedyny raz w życiu jestem Akademii nie tylko w stanie wybaczyć, ale nawet za nią podziękować. Drugie odnosi się już tylko do wrażenia, którego nie lubię mieć i z którym nigdy nie wiem, co zrobić. Film jest bardzo dobry, podobał mi się, nie mogę nic złego na jego temat powiedzieć, a jednak... A jednak nie rzuca na kolana i nie pozwala bez wahania wystawić mu najwyższej oceny. Wrażenie, którego - ile bym siebie samej nie przekonywała, że jest mylne - nie przeskoczę.


 

Jeśli jednak film wygra Oscara w najważniejszej kategorii i tak się będę cieszyć razem z jego twórcami. Raz, że w gruncie rzeczy sobie na to zasłużył (tak jak kilka jeszcze innych nominowanych - o tym niebawem), a dwa, że jak tu się nie cieszyć, gdy inni płaczą ze szczęścia? Także tego.


 

Czy polecam? Tak.


 
Źródło zdj.: aceshowbiz.com

 

4 komentarze:

  1. Nie mam jeszcze swojego oscarowego faworyta w kategorii najlepszy film (nie widziałam kilku nominowanych) ale zgadzam się z Tobą - jeśli Zniewolony wygra to też będę się cieszyć z jego twórcami :)
    Bardzo jestem ciekawa jak teraz potoczy się kariera aktora pierwszoplanowego, którego nazwiska muszę się wreszcie nauczyć;)

    OdpowiedzUsuń
  2. A mnie mimo, że ma zachwycać to nie zachwyca, i jak piszesz jeśli historię rozebrać na kawałeczki, to dobrze się jednak te wątki zna i już widziało to na ekranie. Mnie czegoś w tym filmie brakuje i u mnie było 7/10.

    OdpowiedzUsuń
  3. Też tyle mu dałam:)

    OdpowiedzUsuń
  4. To dla równowagi ocen: http://gosc.pl/doc/1857330.Niewolnicza-odyseja.
    Tęsknić za wolnością i mieć nadzieję na wyzwolenie, dla mnie o tym jest ten film, by też taką tęsknotą i nadzieją żyć zawsze

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.