Strony

sobota, 15 lutego 2014

Ona

Jakaś większa promocja się podziała przy tej Her. Social media aż kipiały od przedpremierowych recenzji, na FW szybko posypały się oceny, a w komentarzach nie żałowano pełnych zachwytów rekomendacji. Nie podejrzewałam ich o przesadę, bo po filmie z Joaquinem Phoenixem nie spodziewałam się niczego złego, a i zwiastun - jeden z piękniejszych, jakie widziałam - zapowiadał coś dobrego. Tylko że wszyscy się mylili...


 

"Magiczny", "wzruszający", "piękny", "zachwycający", "rewelacyjny" - tak pisano i pisze się o filmie Spike'a Jonze. Nie. Ten film nie jest piękny, a już tym bardziej magiczny. Ten film jest po prostu smutny. Przeraźliwie, okrutnie i dojmująco smutny. Nie depresyjny, nie ponury, po prostu bardzo, bardzo smutny. I bardzo też dobry, ale to już z innych względów.


 

Pewnie was to zaskoczy, ale Ona nie rzuciła mnie na kolana. Seans nie upłynął mi szybko, trochę mi się nawet momentami dłużył, a niektóre rozmowy między bohaterem a uwikłanymi z nim w rozmaite relacje partnerkami męczyły. Jednocześnie unosząca się nad nimi atmosfera przedziwnej lekkości, miękkości, ciepła - tak kontrastujących z tonacją filmu - nie pozwalała mi na krótkie nawet podróże myślowe poza kadry. Wielka w tym zasługa Phoenixa, którego wspaniale rozpisana rola ogrzała, wyciągnęła z niego pokłady czułości, w której nie ma pasji (z której go znamy), jest za to cicha tęsknota za utraconym i subtelna próba pogodzenia się z samotnością. Kto zna filmografię aktora, nigdy też nie powie, że te obrzydliwe wąsy pasowały mu jak kwiatek do kożucha, bo Phoenixowi ten arcyśmieszny zarost leżał idealnie - jego zacięty wyraz twarzy, akcentowany silnie przez bliznę nad górną wargą (budzącą skojarzenia, jakby właściciel był cynikiem i ironizował nawet gdy się uśmiecha), zupełnie zniknął. Dzięki temu Theodore Twombly to bohater, z którym każdy chciałby się zaprzyjaźnić. Pogadać, przytulić. Po prostu pobyć.


 

Tak jak z głosem Scarlett Johanson, wcielającej się w rolę Samanthy. Głosem idealnie do roli dobranym, ciepłym, głębokim, seksownym, działającym na zmysły wszystkich tych, którzy nie wiedzą do kogo on należy. W przeciwnym wypadku rozwiązanie działa bowiem w pewien sposób na niekorzyść filmu. Świetnie ujął to Piotrek Pluciński pisząc, że głos ten jest jednocześnie tak "bardzo charakterystyczny i natychmiast rozpoznawalny, [że] z miejsca odbiera mu kluczową w tym przypadku aurę tajemniczości, ciekawości i niedopowiedzenia. Nie możemy, jak bohater Phoenixa, fantazjować na temat tego głosu, dopasowywać go do setek mijanych na ulicy twarzy, zatracić się w „nieistnieniu” jego właścicielki, bo – jak nigdy w życiu – dokładnie wiemy, że po drugiej stronie znajduje się właśnie, nomen omen, ONA". Dla niektórych to dodatkowy atut, dla wielu jednak - bariera nie do pokonania.


 

Nie Joaquin i nie Scarlett jednak są największym skarbem tego filmu, a scenariusz. Esej o samotności, w którym główną rolę odgrywa największa bolączka dzisiejszych czasów - autoizolacja, aspołeczność z wyboru, rozerwanie więzi z ludźmi, z którymi pozornie łączy nas wszystko. Jonze niby nie odkrywa Ameryki, mówi głośno o tym, co widzi każdy z nas, ale to właśnie wynik jego przemyśleń na temat przyszłości ludzkich relacji i ekspansji sztucznej inteligencji, elektroniki, maszyn i robotów, uderza po głowie jak obuch i zmusza do refleksji. Co ciekawe, wizja reżysera (i scenarzysty jednocześnie) wcale nie jest przesadzona - nic tu nie jest przerysowane, widok mijanych w biurze, metrze i bloku ludzi rozmawiających z słuchawką w ogóle nie dziwi, a pojedyncze dialogi, ukazujące ogromną trudność w stworzeniu wartościowej więzi brzmią jakoś dziwnie znajomo. Uważny, bystry obserwator ten Jonze. Scenariusz wart statuetki.


 

Ona musiała świetnie brzmieć z październikową, zmienną aurą, kiedy odbyła się światowa premiera. Zupełnie odwrotnie niż chce polski dystrybutor, promujący film jako walentynkowy hit. Fakap, ale obejrzeć bez względu na porę i nastrój trzeba. I porządnie to wszystko przemyśleć.


 

Czy polecam? Tak.


 
Źródło zdj.: teaser-trailer.com.

 

7 komentarzy:

  1. Kolejna zachęcająca recenzja, aż chyba sam będę musiał zobaczyć ten film. A myślałem, że prócz "Mocnego Anioła", "Robocopa" i "Godzilli" nic mnie w tym roku nie zaciekawi :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Film Ona mnie nie zachwycił, lecz zaintrygował. Mimo, iż jest to faktycznie bardzo smutna historia to wg. mnie ciągle są to fantazje o przyszłości z obecnymi robotami i sztuczną inteligencją. Znalazły się w filmie elementy, które rozbawiają np. karzełek z gry komputerowej i jego niewyparzony język :) Wg. mnie film godny polecenia na wieczór bezsenności i długie rozmyślania po seansie o spełnieniu takiego scenariusza w rzeczywistości.
    Szkoda tylko, że wiele osób, które obejrzało film 14.02 miało tak smutny akcent w walentynki.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dobrze piszesz, że na pewno nie jest to film na Walentynki, ponieważ jest zbyt smutny, niemniej jednak warto obejrzeć. Scenariusze bardzo dobry i zgadzam się, wart statuetki.

    OdpowiedzUsuń
  4. Obejrzałam, jestem pod wrażeniem. Niby historia o relacjach międzyludzkich, o miłości, a tak naprawdę relacja z komputerem. Piękny głos "Samanthy". W czasie seansu nie wiedziałam jakiej aktorki jest to głos, ale wiedziałam, że był stworzony do tej roli. Recenzja bardzo dobra, naprawdę przyjemnie się czyta, nie ukrywam, że jest to najlepszy blog filmowy jaki czytam.
    Dziękuję, czekam na kolejne wpisy :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję za miłe słowa:)

    OdpowiedzUsuń
  6. improwizowawszy17 lutego 2014 21:37

    A to film smutny nie może być piękny i magiczny zarazem? ;)
    Gdyby był wesoły, lekki i frywolny, to by był właśnie nudny i przeraźliwie płytki w swoim przekazie, acz przyznaję, bardziej by wtedy pasował do tego sztucznego tworu z importu, dnia szaleńców, czy tam innych zakochanych, jak zwał tak zwał. Ja osobiście dostrzegłem w nim światełko w tunelu i całkiem sporo pozytywów ukazanych zwłaszcza na końcu. To film iście instruktażowy. Mówi nam jak żyć, jak kochać, jakich błędów nie popełniać, a przy tym nie gloryfikuje definicji miłości w sposób przesadnie naiwny i tandetny. Wszystko jest w nim wyważone i takie ciut bardziej prawdziwe, niż w tanich komediach romantycznych z happy endem. Kapitalny film. Nostalgiczny, ciepły, wzruszający, mądry, inny. Ja tam jestem pod wrażeniem. Obok "Nebraski" najlepszy film na tegorocznych oscarowych dywanach.

    OdpowiedzUsuń
  7. Po recenzji chcę obejrzeć, jakoś nie skusiłam się po kampanii reklamowej. Myślę, że nie pożałuję tego seansu ;)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.