Strony

piątek, 25 kwietnia 2014

Grand Budapest Hotel

O tym, jakie właściwie wrażenia pozostawił we mnie Grand Budapest Hotel zastanawiam się odkąd wyszłam z seansu. I chyba wciąż nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, nie popadając w sprzeczności. Kiedyś powiedziałabym, że z Wesem Andersonem mam problem, bo choć bardzo cenię to, co robi w kinie i dla kina, jego filmy nie zachwycają mnie.. Dziś powiem inaczej: to nic złego, że tak się dzieje, bo kino jest jak pudełko czekoladek... a Wy doskonale wiecie, jak kończy się to zdanie.


 

Wesa Andersona cenię za dwie rzeczy. Pierwszą jest jego oryginalność i odwaga w forsowaniu w mainstreamie swoich śmiałych, ekstrawaganckich i świeżych pomysłów. Niewielu jest w Hollywood twórców, którzy są tak charakterystyczni i rozpoznawalni w sposobie malowania historii, kadrowania ich, budowania postaci i dobierania do nich aktorów, metaforyzowania opowieści i żonglowania konwencjami. Jego filmy są totalnie odklejone od tego, co możemy oglądać w kinie na co dzień i jako taka właśnie odtrutka sprawdzają się znakomicie. Drugą rzeczą jest zaś to, w jaki sposób Wes bawi się tym, co robi. Większe i mniejsze tego próbki mieliśmy w ostatnich Kochankach z Księżyca i Fantastycznym Panie Lisie, w Grand Budapest Hotel jest tego chyba najwięcej. Anderson stroi sobie żarty z klasycznej narracji, wyczynia akrobacje w obszarze retrospekcji (ktoś zliczył, na ilu poziomach dzieje się ta historia?) i kontekstów (scena z telefonami między właścicielami hoteli - bezbłędna). Słowem - ma totalną radochę z tego, co robi, a oglądanie efektów takiej pracy było, jest i będzie dla widza największą przyjemnością.


 

I tak, Grand Budapest Hotel ogląda się rzeczywiście przyjemnie. Wszystko jest tam takie śliczne, kolorowe, soczyste. Aktorzy wyczyniają warsztatowe cuda - Tilda Swinton jest, och, przecudowna, Ralph Fiennes wreszcie nie próbuje być kimś więcej niż jego bohater, Adrien Brody - co też tu wyczynia Adrien Brody! Nawet ten młody, skromny, nikomu nieznany lobby boy o niewdzięcznym imieniu Zero jest rozkoszny. Plumkająca muzyka Desplata, wykolejająca się momentami w niezły łomot, dopełniała tej uroczej laurki.


 

Ale. No, właśnie: co właściwie ale? Ale oglądam to i trochę się chwilami niecierpliwię. Trochę się zastanawiam, o czym właściwie i po co jest ten film i czy rzeczywiście chodzi tu o coś więcej niż popis formy. Czy ta miła historia hotelu Grand Budapest nie była dla Andersona przypadkiem tylko pretekstem do pokazania raz jeszcze swojej kreatywności i artystycznej inteligencji. Nie ma w tym absolutnie nic złego i z uśmiechem pobłażania jest mu to z miejsca wybaczone, ale jednak mając w pamięci silną symbolikę takiego Pana Lisa, nie sposób nie zwrocić na to uwagi. Dla jednych nie będzie to miało żadnego znaczenia, dla innych - jak mnie - owszem. Koniec końców, Grand Budapest Hotel to po prostu miły film. Ani średni, ani dobry, ani też niezły, zwyczajnie - miły.


 

Forrest sięgał po to, co nieznane. My mamy taką przewagę, że dobrze wiemy, co jemy i co zjeść chcemy. Czekoladka z Wesem Andersonem wyglądałaby pewnie tak jak filmowy wypiek Mendl'sa i jak on czarowała smakiem, ale, no cóż, jedni przepadają za marcepanem, inni bez wahania wybiorą pistację. Ostatecznie - pudełko i tak zostanie opróżnione.


 

Czy polecam? Mimo wszystko - tak, bo takie kino zawsze jednak cieszy.


 
Źródło zdj.: theguardian.com

 

5 komentarzy:

  1. Kocham Andersona, widziałam wszystko co nakręcił, ale z bólem serca muszę się zgodzić. Forma wiadomo cudna, ale sama treść.. Tak jak w "Genialnym Klanie" za dużo przedstawiania postaci, zabawy niż samego filmu. Pokochałam go po pierwsze za humor, a po drugie za scenariusz, dialogi.. Tutaj zdecydowanie na pierwszy plan wysuwają się inne rzeczy. Dlatego tylko 7/10.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się z tobą w 100%. Film mnie nie zachwycił, jak pisałam u siebie, sama opowiedziana historia nie jest zbyt interesująca, a najciekawsze właśnie są tu zabawy konstrukcją szkatułkową (główne 3 poziomy), gatunkami i krótkie aktorskie epizody (Willem Daefoe)

    OdpowiedzUsuń
  3. Byłem na Grand Budapest Hotel ostatnio w kinie i bardzo mi się podobał :) moja ocena na ten film to 9/10. Po pierwsze, - był bardzo humorystyczny i po drugie, ma bardzo genialny scenariusz. Dlatego 9/10

    OdpowiedzUsuń
  4. Dla mnie "GBH" to jeden z tych filmów, które bardzo szybko wyparowują z głowy, pozostawiając jedynie kilka ładnie skrojonych obrazków. A szkoda. Bo bardzo lubię Wesa Andersona :) Przymierzam się właśnie, żeby napisać o nim dłuższy artykuł :) REKLAMA USUNIĘTA

    OdpowiedzUsuń
  5. Anderson jeszcze nigdy mnie nie zawiódł, mimo że można wybrać kilka nieco gorszych filmów w jego dorobku. Jeden z moich ulubonych reżyserów. "GBH" oceniłabym na pewno niżej niż 10, ale dla mnie nadrabia obrazkami, humorem, grą aktorską. Jest jednak kilka nużących momentów i historia mogłaby być bardziej wciągająca. Mimo wszystko ocena jak najbardziej pozytywna.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.