W zwiastunie Wielkie oczy wyglądały na niezwykłą, ładnie opowiedzianą i oprawioną, świetnie zagraną, ale mocno przewidywalną historię. W rzeczywistości okazały się... dokładnie tym samym. Ale - co ważne - nie ma w tym zupełnie nic złego. Mając w pamięci wszystkie te kłamliwe, nic niemówiące albo wręcz przeciwnie - mówiące zbyt wiele (i to niekoniecznie zgodnie z prawdą) filmowe zajawki, które nie mają dużo wspólnego z filmem i w przeważającej większości przypadków są o niebo lepsze od samych filmów, to nawet bardzo miło. Ktoś złożył obietnicę i ją spełnił, niesłychane.
Do Tima Burtona przekonywać mnie nie trzeba, ale chyba i sceptyczni zwykle wobec jego filmów przyznają tym razem, że temu największemu ekscentrykowi Hollywood trudno odmówić oka do świetnego prowadzenia historii i występujących w niej bohaterów. Historii, która choć wydarzyła się naprawdę, mogłaby z powodzeniem dołączyć do powstałych w jego wyobraźni fabuł - pokręconych, dziwacznych, trochę upiornych, zawsze jednak niezwykle plastycznych i ciekawych. Już pierwsze, barwne sceny, prezentujące skąpane w kalifornijskim słońcu lata 50. i ulokowany w ich centrum nowy początek nieodkrytego talentu, pokazują, że oprawa to nie tylko forma konieczna do przekazania treści, ale także metoda nastrajania - bohaterów, rekwizytów, a także odbioru. Wszystko tu podane jest jak w najlepszej restauracji - estetycznie, kolorowo, z klasą, trochę może na tacy, ale nie aż tak nachalnie, by znużyło, bo tempo jest tu wymierzone zdumiewająco precyzyjnie.
Równie udany jest duet Adams - Waltz. Ona znów czaruje i to naprawdę fajne, że jest tak samo urocza i sugestywna jako skromna kuchareczka (Julie and Julia), osiedlowa wojowniczka (Fighter), zmysłowa dama (American Hustle) i zahukana artystka. On jak zwykle charyzmatyczny, trochę zbytnio szarżujący swoim warsztatem, co też znowu trudno mu poczytywać za błąd, bo kolejny raz wyzwala to negatywny bohater. Waltz może irytować, może sprawiać wrażenie, że wciąż gra tak samo, że używa analogicznych środków wyrazu, ale nie oszukujmy się - w rolach obłąkanych zimnych drani wypada po prostu świetnie.
Brzmi to wszystko jak klasyczny film zrobiony pod linijkę. Tylko że nawet jeśli jest w tym ziarno prawdy, nie jest to zarzut. Burton serwuje nam przyjemny seans, w którym dyskretny humor i ciepło przełamują rosnącą dramaturgię, a dynamika akcji nie pozwala się nudzić ani przez chwilę.
Czy polecam? Tak.
Za seans i gościnność dziękuję Cinema City.
miła odmiana po ostatnio średnio udanych projektach, idę w przyszłym tygodniu :) gliwickie cinema city jeszcze nie ma tego filmu w repertuarze :/
OdpowiedzUsuńNie jestem zagorzałym fanatykiem Tima Burtona, ale ten film bardzo mi się podobał. Świetne role Waltza i Amy, cudowny soundtrack i strona wizualna. Ale i scenariusz, choć przewidywalny, jest dość ciekawą opowieścią o nierówności płci i tworzeniu sztuki.
OdpowiedzUsuńMi też bardzo przypadło do gustu :) Film ma swój klimacie, a aktorzy naprawdę fajnie zagrali :)
OdpowiedzUsuńAdams bardzo dobra. A co do Waltza... Gdyby to nie był film oparty na faktach, jego też bym pochwalił. Niestety mam wrażenie, że przesadził.
OdpowiedzUsuń...i po przeczytaniu, jak to cała historia wyglądała według córki Keane'a, wrażenie to urosło. Ciekawe, że w filmie nie widać, że podczas rozprawy sądowej Walter Keane ma już 71 lat. Czyżby chodziło o to, żeby widz nie pomyślał, że jego problemy zdrowotne mogły być prawdziwe?
OdpowiedzUsuńwreszcie i mnie udało się obejrzeć film Burtona. mam podobne odczucia po seansie, choć gra aktorska pani Keane niestety mnie nie przekonała ;)
OdpowiedzUsuń