Strony

piątek, 21 lipca 2017

Dunkierka [recenzja]

Czas. Ten bez wątpienia naczelny motyw twórczości Christophera Nolana jest w Dunkierce pełnoprawnym, być może jedynym głównym, bohaterem. Utkana z trzech perspektyw narracyjnych i temporalnych historia ewakuacji Brytyjczyków z oblężonej przez Niemców francuskiej Dunkierki to klaustrofobiczna, desperacka i zatrważająca walka nie tylko z żywym przeciwnikiem, ale i właśnie czasem. To on determinuje działania żołnierzy i przebieg ewakuacji, ale i odbiór filmu. Pomyślana jako oszczędny, chwilami wręcz kameralny thriller Dunkierka, którego siła rażenia tkwi w unoszącym się nad bohaterami od pierwszej do ostatniej minuty widmem upływającego czasu, wgniata w fotel tak, jakby ucieczka dotyczyła nas wszystkich.


 

Gdyby chcieć wymienić trzy największe zalety filmu Nolana, szybko okaże się, że składają się nań same sprzeczności. Dunkierka to film zrealizowany z ogromnym rozmachem, a jednocześnie jej twórcy hołdują prostocie. Minimalizm obecny jest zarówno na płaszczyźnie fabularnej, jak i technicznej. Na pierwszy rzut oka może być to niedostrzegalne - kadry wypełnione są po brzegi postaciami, wokół nich wciąż coś się się dzieje, w tle obecny jest nieustannie huk silników samolotów i niszczycieli, bomb i pocisków artyleryjskich. Gdy jednak odejdziemy o krok od centrum akcji i spojrzymy na obraz inwazji z dystansu, odkrywamy, że w filmie dominuje cisza. Dunkierka jest właściwie pozbawiona dialogów, bo wszystko, co ważne, dzieje się obrazem i nie wymaga żadnego komentarza. W tych niemych okolicznościach nawet najcichsze dźwięki wytrącają z równowagi, wzmagają czujność i każą - wraz z bohaterami - nasłuchiwać: czy to jeszcze szum wiatru, plusk wzburzonych fal, łopot flagi, czy już ryk silnika kolejnego, zrzucającego bomby myśliwca.


 

Jest też film Nolana opowieścią uniwersalną i totalną, mimo iż rzuca światło na bardzo wąski odcinek historii. Tym, co różni Dunkierkę od innych filmów wojennych, jest brak jakiejkolwiek wizualnej ekspozycji (jej rolę pełnią krótkie napisy, zarysowujące sytuację Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego). W wojnę reżyser wpuszcza nas frontowymi drzwiami i czyni niemal bezpośrednim celem jej ataku. Już w pierwszej scenie, którą podstępnie rozpoczyna milczącym spacerem pogrążonych w beznadziei żołnierzy, na których spada deszcz propagandowych niemieckich ulotek, zostajemy z impetem uderzeni nagłym ostrzałem. Od tej pory oczekujących na ratunek Brytyjczyków nie opuszczamy już właściwie ani na krok. Nie ma tu charakterystycznych dla kina wojennego zebrań sztabów wojskowych, narad na szczycie (scen z udziałem komandora i pułkownika jest niewiele, a gdy są, uderzają powściągliwością - więcej tu obserwacji niż dysput, milczącego oczekiwania niż zdecydowanych rozkazów) czy otwartej walki z wrogiem (Niemcy personalnie w filmie nie istnieją - "widzimy" ich wyłącznie w formie sił wojskowych, głównie powietrznych, atakujących aliantów). Czysta wojna. Ta perspektywa pozwala nie tylko zobaczyć wydarzenie oczami zwykłego żołnierza, ale i czyni film ponadczasową opowieścią o bezsilności, pozbawionej nadziei walce z czasem i wierze, że ocalenie nadejdzie, choć nic nie wskazuje na to, by ratunek ten przyszedł na czas. Wrażenie uniwersalizmu potęguje fakt, że bohaterowie - w większości bezimienni (np. postać grana przez Cilliana Murphy'ego w obsadzie określona jest - bardzo zresztą trafnie - jako "dygoczący żołnierz") - pozbawieni są historii. Portretów psychologicznych jest tu jak na lekarstwo, a nawet i one - w postaci pana Dawsona, jego syna i młodziutkiego George'a - zarysowane są w niewielkim stopniu i trochę przy okazji.


 

Wreszcie, wspomniany trójpodział czasu (godzina - dzień - tydzień) i miejsca (powietrze - morze - ląd), dzięki niezwykle precyzyjnemu i dynamicznemu montażowi, daje obraz niebywałej spójności i ciągłości wydarzeń. Odmienna perspektywa redukuje do zera ryzyko znużenia wynikającego z nieuchronnych powtórzeń, a nawet więcej - staje się odrębną filmową opowieścią z bohaterami, których jesteśmy ciekawi i którym kibicujemy do samego końca. Ta już niemal obsesja Nolana na punkcie czasu pozornie nabiera tu nowego znaczenia: jest już nie tylko symbolem niemocy, bezbronności człowieka wobec potęgi natury, ale i przeciwnikiem, któremu można i warto rzucić wyzwanie. Pozornie, bo w gruncie rzeczy w taki sposób można by interpretować działania bohaterów wszystkich dramatycznych filmów reżysera - od Memento, przez Incepcję, aż po Interstellar. Dunkierkę różni od nich właściwie tylko tło wydarzeń, bo finał - już nie. Zwycięstwo jest w końcu pyrrusowe, okupione ofiarą - dokładnie tak jak każdego Nolanowskiego bohatera, który jeśli zwycięża, to ponosząc dojmujące straty.


 

Oczywiście, nie byłoby filmu Nolana i być może nie byłoby Dunkierki w takiej formie i takiej sile rażenia, bez muzyki Hansa Zimmera. Trudno w ogóle oceniać tę ścieżkę dźwiękową w porównaniu do poprzednich prac kompozytora. Choć są tu obecne motywy z wielu jego poprzednich albumów, choćby IncepcjiInterstellarCienkiej, czerwonej linii (do której wielu krytyków porównuje sam film - nie bez kozery, to ulubiony film Nolana i nigdy nie krył, że kinem Malicka się mocno inspiruje), jest w tej muzyce coś nowego. To ciężki, niepokojący, chwytający za gardło, świdrujący w głowie i dotykający swoją intensywnością każdy nerw ciała zestaw kompozycji, z których charakterystyczny motyw główny tykającego zegara (czas!) to wręcz subtelne brzmienie. Idealnie zespojona z obrazem, trudniejsza w odbiorze saute, jest z pewnością kolejnym świetnym wytworem współpracy Zimmera z Nolanem, a utwór Supermarine może z powodzeniem stanąć obok tak genialnych kompozycji jak Mombasa z Incepcji czy Mountains z Interstellar.


 

Jedyną wadą filmu jest... aktorstwo. Oczywiście, to mankament udawany, bo przyjmując za fakt zamysł reżysera, by historia nie posiadała jednego głównego bohatera, naturalną jego konsekwencją jest ograniczenie aktorom pola manewru. I to właśnie ten brak boli, bo oglądając sceny z udziałem Toma Hardy'ego, Kennetha Branagha, Cilliana Murphy'ego czy Marka Rylance'a (który z całej czwórki dostał chyba najwięcej pełnych, także dialogowych scen), czy młodziutkiego Fionna Whiteheada, chce się więcej. Trudno jednak odmówić reżyserowi konsekwencji - jego filmy, jakkolwiek stojące świetnym aktorstwem i wybitnymi nazwiskami, miały zachwycać i zachwycały zawsze przede wszystkim sposobem opowiadania danej historii i formą jego realizacji. Aktorstwo zawsze było tu na drugim miejscu.


 

Nie da się ukryć, że Dunkierka to film, który będzie się liczył w wyścigu po najważniejsze nagrody w branży. Czy zdobędzie to najważniejsze wyróżnienie, czas [sic!] pokaże. Dziś można powiedzieć jednak śmiało, że Nolan zdecydowanie się nie kończy (jak chcieli krytycy po różnie odebranym Interstellar), jest nadal jednym z najciekawszych, najbardziej świadomych tego, co robi, i pracowitych (by wspomnieć tylko o odrobieniu lekcji z sentymentalizmu i patosu, których w Dunkierce jest tyle, ile trzeba) współczesnych reżyserów. I z pewnością warto czekać na jego kolejny projekt, bo formę ma szczytową.


 

Czy polecam? Bardzo.


 
Źródło zdj.: youtube.com

 

9 komentarzy:

  1. Świetny film i znakomita recenzja! Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetna recenzja! Zapraszam również na mojego bloga https://setneujeciee.blogspot.com/ !

    OdpowiedzUsuń
  3. Widz zostaje rzucony na głęboką wodę już od samego początku, więc chwilę zajmuje, by się połapać co i jak. Ale później jest świetnie. Fajna recenzja, dobrze się czyta. Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki! Pozdrawiam również!

    OdpowiedzUsuń
  5. Zbieram się do obejrzenia :). Po tym wpisie widzę, że naprawdę warto.
    Bardzo fajna recenzja :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Dzięki! Miłego seansu!

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.