Zanim usiadłam do napisania tej recenzji upłynęło kilka dni. Nie, nie byłam pod takim wielkim wrażeniem, że musiałam ochłonąć. Ale pochodzić trochę z Nemo Nobody w głowie - to tak. Co z tego chodzenia wynikło? Nic mądrego.
Żeby opowiedzieć, o czym właściwie jest ten film, trzeba by otworzyć przynajmniej trzy wymiary czasoprzestrzenne. Główny bohater Nemo Nobody budzi się w dalekiej przyszłości jako 118-latek. Jest ostatnim żyjącym śmiertelnikiem. Śmierci już nie ma - została wyeliminowana wskutek postępu naukowego. By zrozumieć, co się właściwie stało i czym było jego życie, zanim stracił świadomość, musi cofnąć się o 80 lat i poukładać swoje życie. A nie jest to łatwe, to rozwidla się ono potrójnie. W gruncie rzeczy nic nowego: ot, jeden człowiek i trzy warianty jego losu. Widzieliśmy to już w świetnym Przypadku Kieślowskiego, szalałam za tym w Biegnij, Lola, biegnij Tykwera. Tyle że Dormael wrzuca w każdy z tych wymiarów wydawałoby się zupełnie przypadkowo związane elementy: jest i galaktyka, i najnowsze badania nad wszechświatem, i rozstrzygnięcia naukowe z przyszłości, i kwestia istnienia Boga, i najnormalniejsze w świecie ludzkie dramaty z rozstaniami (w różnych kontekstach) na czele. I jest to nie do zniesienia. Nie w takiej ilości, w tak krótkim czasie. Aż do momentu, kiedy przychodzi człowiekowi do głowy myśl, że przecież to życie, że tak jest. Dlaczego więc na co dzień nie odczuwamy, że tkwimy w bałaganie emocji, rozterek i wizji pt. "co by było gdyby?". Nemo Nobody odczuwa te emocje i rozterki, daje się tym wizjom porwać. Jakie są tego efekty? Rozstrzyga o nich pośrednio ostatnia scena.
Nie znam twórczości Dormaela, nie mogę więc rozstrzygać, jak Mr. Nobody ma się do jego dorobku i czy właściwie wróży mi przyszłość autora arcydzieła. Wiem tylko, że do "Incepcji", na którą powołują się producenci na plakacie, mu bardzo daleko. Znam za to Diane Kruger, którą bardzo cenię i z przyjemnością obserwuję jej role. I Jareda Leto, który dzielnie znosi grywanie w takich paranojach jak choćby Requiem dla snu. I może dlatego coś. Bo w końcu Nemo Nobody - człowiek nikt - człowiek ja - everyman - każdy.
Czy polecam? Nikomu, kogo - jak mnie przed seansem - boli głowa i miał ciężki dzień. Też nie tym, którzy nie mają ochoty wysilać umysłów i lubią czytelne papki z kolorowymi zdjęciami i ładnymi ludźmi. Tym, którzy lubią podumać nad wariacjami ludzkiego losu i pozycją człowieka we wszechświecie, a przy tym są w stanie wytrzymać ponad dwugodzinne balansowanie na granicy snu i jawy, z którego wyjdzie ze sporą dawką frustracji z powodu braku odpowiedzi na jakiekolwiek pytania - to prędzej.
Głupia sprawa, ale mnie film urzekł. Oceniłem go bardzo wysoko, bo w którymś miejscu seansu przestałem się nad nimi zastanawiać, nad chronologią zdarzeń, a po prostu dałem mu się ponieść. Może akurat miałem humor na tego typu filmy, trudno powiedzieć.
OdpowiedzUsuńA Jared Leto gra nawet nie raz do roku, ale trzeba mu przyznać, że role to sobie dobiera, bardzo wiarygodne i charakterystyczne (nie tylko ta najbardziej znana z "Requiem dla snu"). Na szczęście film obejrzałem zanim nasi rodzimi dystrybutorzy zdążyli go porównać do "Incepcji", więc na plakat nie poleciałem ;]