reżyseria: Steve McQueen
scenariusz: Steve McQueen, Abi Morgan
produkcja: Wielka Brytania
gatunek: dramat
dystrybucja polska: Gutek Film
dystrybucja polska: Gutek Film
Wokół Wstydu powstało tylko szumu, tyle
kontrowersji, tyle emocji, że trudno było przejść obok niego obojętnie. I też
film nie pozostawia obojętnym. Ale żeby od razu wstrząsał? Nie pamiętam, czego oczekiwałam, na co się
nastawiałam i co się właściwie wydarzyło, że Wstyd nie rzucił mnie
na kolana. Może znowu naczytałam się recenzji Mądrych Recenzentów i nasłuchałam
górnolotnych opinii, może tego wszystkiego było już po prostu za dużo, nie
wiem. Koniec końców, Wstyd nie rozwalił mnie na łopatki i nie
musiałam po seansie zbierać siebie z chodnika. Ale wcale nie oznacza to, że
jest to film zły. Przeciwnie, jest dobry i do bólu szczery.
Brandon (Michael Fassbender) jest typowym
wielkomiejskim singlem. Ma dobrą pracę, przyzwoite mieszkanie i zmienia
dziewczyny jak rękawiczki, stawiając raczej na fizyczność niż budowanie
relacji. Niby nic nadzwyczajnego - może tylko to, że Brandon jest uzależniony
od seksu i trochę w życiu - w związku z tym i bez związku z tym - pogubiony. Po
piętach depcze mu młodsza siostra, Sissy (Carey Mulligan), piosenkarka,
desperacko poszukująca bliskości. Nie mogąc jej znaleźć, puka (właściwie to
wcale nie puka, bo ma własne klucze) do drzwi brata i wprasza się w gościnę,
mocno przekraczając granice intymności. Kto jednak szuka tu wątków
kazirodczych, będzie rozczarowany. Bo i Sissy, i Brandonowi chodzi o coś
dużo więcej niż seks i fizyczną bliskość drugiego człowieka, choć nie bardzo
potrafią zdefiniować swoje potrzeby.
Długo chodziłam z
tym filmem w głowie. Nie jakoś uparcie. Wstyd nie wiercił mi dziury
w mózgu, nie napraszał się, w ogóle jakoś dziwnie szybko wyleciał mi po seansie
z głowy, jakby nie był wart całego tego szumu. Z tego też względu jest mi
trudno - po czasie i po tej ulotności - szukać w nim czegoś więcej niż to, co
rzuca się w oczy natychmiast: samotność. Różne jej oblicza: i ta fizyczna, i ta
mentalna, także samotność w zderzeniu z własnymi słabościami, samotność w
tłumie. Zagubiony, samotny człowiek w sposób bardzo autodestrukcyjny ucieka w
konsumpcyjny seks, by zagłuszyć i zapełnić pustkę, którą odczuwa, dając się tym
samym niszczyć nałogowi. McQueen sięga po schemat stary jak świat - pokażę wam,
jak uzależnienie niszczy człowieka, z tą tylko różnicą, że zamiast nudnych
używek jak alkohol czy narkotyki, za cel obiera seks - rzecz, która dotyczy nas
wszystkich, a która dla wielu staje się niewolą. I ten mechanizm jest tu
dokładnie pokazany. My wprawdzie wchodzimy w życie Brandona, gdy seks
towarzyszy mu już w każdej chwili dnia i jest sposobem na rozładowanie
napięcia, poprawę humoru, rozrywkę i nudę, ale McQueen szybko pokazuje kilka
poziomów tego uzależnienia. Są filmy porno, są prostytutki, jest zawirusowany
komputer pełen świństw, jakich nie powstydziłby się największy zwyrol, jest
dużo masturbacji i bardzo ostrego seksu w różnych wydaniach. I jest normalność,
po którą Brandon sięga i którą się parzy, bo jego potrzeby już od dawna lokują
się dużo wyżej. Ta scena zresztą - w hotelu, z Marianne - jest
jedną z trzech najsmutniejszych w tym filmie, bo pokazuje jak głęboki jest już
dół i jak trudno będzie odzyskać naturalnego siebie. Przejmujący jest też
jogging, który jest dla Brandona poniekąd reakcją na zachowanie siostry i scena
zamykająca film, będąca bardzo gorzkim podsumowaniem fragmentu tej
historii. Smutne, przykre, gorzkie i najgorsze, że prawdziwe. Wszystko to
gdzieś obok, gdzieś poza nami, ale przecież obok to niedaleko...
Nie do końca
chyba potrafię ulokować swoje odczucia co do filmu na jakimś konkretnym poziomie
i ocenić jednoznacznie swój do niego stosunek. Nie zrobiła na mnie większego
wrażenia golizna, nie oburzyły odważne sceny, nie irytował paradujący bez
majtek Fassbender, a cała historia raczej mnie zasmuciła niż zszokowała. Jest
odważnie (choć też bez przesady) ze strony McQueena, jest dobrze aktorsko ze
strony Fassbendera i Mulligan, którzy mnie zdecydowanie nie podniecają tak
bardzo jak krytyków i wcale nie stawiałabym ich w pierwszym szeregu najlepszych
aktorów (aczkolwiek wydaje się, że rola Brandona to najlepsza rola Fassbendera
z tych, które miałam okazję zobaczyć, a i Mulligan bardzo ładnie zaskakuje
różnorodnością kreacji), jest kilka bardzo ładnych, surowych zdjęć i fajny
montaż. I tyle. Bez większych emocji.
Czy polecam? I tak, i nie. Warto zobaczyć, by samodzielnie ocenić reżyserie McQueena i sposób ukazania uzależnienia i samotności człowieka, ale też nie wydaje mi się, byście się rozchorowali Wstydu nie oglądając. Tak to jestem wciąż niezdecydowana.
Ja liczyłam na jakiś mega wstrząs po tym filmie, a dostałam jedynie dobrą produkcję. Może gdyby tyle o nim nie mówili inaczej bym do niego podeszła.
OdpowiedzUsuńZgadzam się. To nie jest film, z którym się "zostaje" po obejrzeniu.Liczyłam na coś bardzo mocnego, a dostałam tylko inną wersję samotności. Mnie bardzo podobała się rola Mulligan, może nawet bardziej niż Fassbendera.
OdpowiedzUsuńFilm mi się podobał, ale również nie zwalił mnie z kolan :) Był dobry, ale nie mówiłbym o nim jak o jakimś arcydziele ;)
OdpowiedzUsuńzaraz po seansie byłam zachwycona, ale nie wiem ile w tym było "osobistej refleksji" a ile medialnej nagonki, dzisiaj po kilku tygodniach od obejrzenia, emocje dawno opadły i zastało tylko mdłe wspomnienie o filmie, z którego pamiętam i doceniam tylko jedną scenę, tę w barze gdy Mulligan śpiewa piosenkę o NY a filmowy Michael płacze- najwspanialszy moment filmu
OdpowiedzUsuńO, tak. Wyleciało mi to z głowy podczas pisania. Rzeczywiście przejmująca scena i bardzo ciekawa interpretacja piosenki.
UsuńFilm bardzo dobry, ale nie tak bardzo dobry jak "Głód". Podobne wrażenie mam odnośnie roli Fassbendera. Chyba jego wystąpienie w "Fish Tank" także oceniam wyżej. Co nie znaczy, że aktor musi się za "Wstyd" wstydzić. Nie, po prostu - ta rola jest bardziej jednostronna, bez większych niuansów, głownie osadza się na odwadze, i sposobie, w ukazywaniu tematu. Jesteśmy raczej chłodnymi obserwatorami niż emocjonalnymi uczestnikami przedstawianych zdarzeń. Może dlatego czujemy takie rozdarcie - niby powinnismy być wstrząśnięci, no bo tak degrengolada skądinąd fajnego faceta, a nie jesteśmy aż tak bardzo, jedynie zastanawiamy sie na zimno, co zrobi dalej, czy pójdzie za dziewczyną z metra czy nie. Zastanawiałam się nieraz dlaczego własnie tak reżyser poprowadził swój film. Nie pozostawił nas w takiej traumie jak Aronofsky po "Requiem dla snu", ktory także traktował o różnych uzależnieniach, ale za wyjątkiem seksu. Może dlatego, że seksoholizm jest mniej destrukcyjny (w końcu rzadko kto umiera na wskutek przedawkowania z jego powodu), łatwiejszy do ukrycia, i na wyciągnięcie ręki dosłownie dla każdego, biednego czy bogatego, starego czy młodego itp. :)
OdpowiedzUsuńA przywitać się to nie łaska? Niech żyje grzeczność...
OdpowiedzUsuńmarudzisz ;)
OdpowiedzUsuńOj no bo żeby to pierwszy raz było... No ale dobra, co mi tam, nie moja strata, że nie skorzystam z zaproszenia:P
OdpowiedzUsuńZ wieloma Twoimi opiniami na temat tego filmu się zgadzam. Właśnie - smutek, czasem rozdzierający. Nie szok. Ten wstyd na różnych poziomach, odnoszący się do różnych kwestii. I samotność, zagubienie, niespełnienie jako jeden z głównych tematów (o ile nie główny). Dotyczące bohaterów w różny sposób, ale tak samo bolesne.
OdpowiedzUsuńBardzo dobrze mi się czytało Twój tekst :). Pozdrawiam!