reżyseria:
John Madden
scenariusz: Ol Parker
produkcja: Wielka
Brytania
gatunek: dramat
dystrybucja
polska: Imperial Cinepix
Czy
można być za starym na zmiany? Czy można być tak rozczarowanym, by bać się
zacząć od nowa? Ta parafraza kwestii jednej z bohaterek, a zarazem narratorki
filmu, jest chyba najważniejszym pytaniem, które Madden i Parker postawili
sobie, swoim bohaterom, a potem nam, widzom, w tytułowym filmie. I choć o
odpowiedź można pokusić się jeszcze przed rozpoczęciem seansu, goście hotelu
Marigold mają swoje życie na ten temat i to życie między wierszami mniej
lub bardziej chętnie nam objaśnią, okraszając tę opowieść garścią cudownych
mądrości, o jakie w kinie - w takiej dawce - coraz rzadziej. Czekałam na ten
film z wielkimi nadziejami. Jak cudownie rozkoszować się smakiem ich
spełnienia.
"Hi,
I am Norman and I'm lonely" - przedstawia się jeden z bohaterów (Ronald
Pickup). Ale o swojej samotności mogliby szczegółowo opowiedzieć także jego
kompani - Evelyn (Judi Dench), wdowa po mężu i jego chowanych w ponurej
tajemnicy długach, Graham (Tom Wilkinson), sędzia, żyjący błędem z przeszłości
i niespełnionym marzeniem o spotkaniu się z nim jeszcze choć jeden raz, Jean
(Penelope Wilton) i Douglas (Bill Nighty), małżeństwo, duszące się w lojalności
wobec siebie i - still - nieadekwatności wyobrażeń o życiu z a rzeczywistością,
Madge (Celia Imrie), szukająca w jesieni życia powiewu dawnych uciech, wreszcie
Muriel (Maggie Smith) - za skorupą rasizmu i chłodu skrywająca głęboką
wrażliwość i tragedię bycia odrzuconą. Wszyscy niespełnieni, szukający w
nadchodzącej mniejszymi bądź większymi krokami starości czegoś, co utracili lub
czego nigdy nie zyskali, czegoś, co ukoiłoby ich ból lub rozjaśniło poczucie
rozczarowania - sobą, drugim, życiem w ogóle. Spotykają się w reklamującym się
jako raj na indyjskiej ziemi hotelu, prowadzonym przez młodziutkiego idealistę
(Dev Patel), by zmierzyć się z tym, co nowe i niechciane.
Czytałam
jakiś czas temu, że po premierze filmu podniosły się oburzone głosy na temat
stereotypów, które są, rzekomo, główną osią scenariusza. Poirytowani byli,
rzecz jasna, przede wszystkim Hindusi, zarzucający twórcom ukazanie Indii jako
kraju zaściankowego, głupio ostającego w obrębie skostniałych, przebrzmiałych
tradycji, zbyt ostrożnie dotykającego nowoczesności rozumianej w sposób
niezwykle prymitywny. Czy tak jest w rzeczywistości, trudno mi - z perspektywy laika
w temacie indyjskiej kultury - ocenić, nie mniej jednak nie wydaje się, by taki
obraz kraju był intencją Maddena, Parkera czy kogokolwiek, kto dotyka takiej
materii europejskimi mackami. Jakkolwiek by nie było, nie o stereotypy i wcale
nie o obraz Indii tu chodzi - choć nie da się ukryć, że jako tło jest on
wdzięcznym i inspirującym tworzywem. Hotel Marigold to też nie film
o interesie życia młodego biznesmena, ani rzecz o tym, jak i czym zwabić
konkretny target. Hotel Marigold to przecudowne, niezwykle ciepłe,
ujmująco szczere i ogromnie mądre studium starości, opowiedziane na przykładzie
plejady arcyciekawych postaci, z których każdą co do jednej chce się poznać jak
najbliżej i w każdym - co do jednego - przypadku żal, że czasu na to producent
dał nam tak mało.
Teraz
mogłabym się mądrzyć, co to ludzie sobie myślą, gdy wchodzą w jesień swojego
życia. Ale ja nie mam o tym fioletowego pojęcia. Mogę więc powiedzieć, co o
swojej starości mówią goście hotelu Marigold - a mówią wiele, mówią różnie i
mówią niezwykle przejmująco. Mówią na przykład, że są starzy i wszystko już za
nimi, albo że gdy jedne drzwi się zamykają, to inne też są zamknięte. Mówią
też, że jest wręcz przeciwnie, że wtedy zaczyna się coś nowego, że coś jeszcze
jest przed nami. Wszyscy jak jeden mąż stają przed pytaniem, czy zmiany - te
dynamiczne, nowe, ożywcze i niosące radosną świeżość przełomy - są na pewno dla
nich. Nie każdy szczerze na nie przed sobą odpowiada, ale pewne jest, że jedni
się rzeczywiście zmieniają, inni są na zmiany bardzo oporni, ale ostatecznie im
się poddają, co niektórzy płyną mimowolnie z nurtem ku nowemu, jeszcze inni
chcą, ale z różnych przyczyn nie mogą, a są i tacy, którzy zamykają się na
zmiany na amen, choć przynajmniej dają zielone światło tym, którzy pragną...
Ta
przeżywana na rozmaite sposoby starość, te ucieczki przed niespełnieniem,
wyrzutami sumienia, goryczą, samym sobą, samotnością wreszcie, to clou filmu
Maddena. Ukazana na tle indyjskiego żywiołu życia (brzmi kuriozalnie, ale
doskonale oddaje klimat) nabiera barw, jakich nie ujrzałaby, dusząc się we
własnym sosie, pozwalając sobie zawładnąć kępkami ciał, które już dawno zgasły,
i sercami, które ledwo się tlą (choć gotowe są wybuchnąć żarem uczucia, którego
tak im brakuje).
A
wszystko to pokazane oczami - jak to ładnie ujął jeden z krytyków - brytyjskiej
ekstraklasy aktorskiej. Absolutny prym wiedzie cudowna Judi Dench, dla której
twórcy przewidzieli najwięcej miejsca w świadomości widza (za sprawą jej
historii i narracji, która spaja pozostałe opowieści). Po piętach depcze jej
trójka znakomicie rozpoznawalnych twarzy Wilkinsona, Nighty'ego i Smith, z
których każda prowadzi za rękę po zakamarkach swoich posępnych myśli i marzeń,
cisnących się, by zdążyć dostąpić zaszczytu spełnienia. Pozostali goście hotelu
wcale nie oddają miejsca na podium swym bardziej znanym kolegom z branży - choć
role Wilton, Imrie czy Pickupa są nieco mniejsze, a ich historie potraktowane,
siłą rzeczy, z mniejszą głębią, wszyscy (a w szczególności Wilton) dają
przejmujący popis gry aktorskiej. O aktorach hinduskiego pochodzenia tak
dobrych rzeczy powiedzieć można mało, aczkolwiek Dev Patel - znany milioner z
ulicy - którego postać została potraktowana z dużym przymrużeniem oka, był
straszliwie przyjemnie zabawny i zdecydowanie wnosił - dla kontrastu - mnóstwo
życia, którego z początku brakowało i gościom, i hotelowi, i samemu filmowi.
Jest
w Hotelu Marigold trochę schematu, jest wierność konwencji, jest
(zbyt) dużo tego, czego oczekujemy, ale wszystko to nieważne, na wszystko to
mrużę oczy, bo to, co poza tym - a co jest tu najważniejsze - zostało ugryzione
z taką starannością i wrażliwością, że rekompensuje każdy niedostatek. Trudno
przejść obojętnie obok takiej garści mądrości, więc zakończę jeszcze jedną
parafrazą kwestii z filmu: Hotel Marigold to nie do końca to,
czego oczekiwałam. "Czasami to, co spotyka nas w zamian, nie jest takie
złe...". Ja oczekiwałam bardzo dobrego i ciepłego filmu, a otrzymałam
fantastyczne, kojące kino okraszone brytyjskością z krwi i kości. Kocham tak.
Czy
polecam? Oh, yes! Choć coś mi się wydaje, że nie wszyscy będziecie podzielać
mój zachwyt - cóż, wasza strata, bo to miłe się tak zachwycić:)
Tak, podzielamy zachwyt :)
OdpowiedzUsuńBoże, co, za cudowna obsada, jaki ciekawy temat, tak mi się przy okazji przypomniał film "Lawendowe wzgórze" (albo raczej Lawendowe damy), na pewno zobaczę, czy jest już na dvd? A dlaczego Indie? Ano dlatego, żeby choć raz odpuścić Toskanię, dyżurną krainę na leczenie smutków. :)
OdpowiedzUsuńDopiero co był w kinach [studyjne właściwie jeszcze grają], więc pewnie na dvd przyjdzie trochę poczekać:(
UsuńObsada imponująca! Skoro piątka świetnych, doświadczonych brytyjskich aktorów (do których obok czwórki z plakatu zaliczam jeszcze Ronalda Pickupa) zgodziła się zagrać razem w jednym filmie to z pewnością nie może to być zły film ;-)
OdpowiedzUsuńBędzie ciekawie, taka plejada gwiazd. Uwielbiam Maggie Smith więc na pewno sobie nie podaruje :)
OdpowiedzUsuńmam wielką ochotę na ten film od kiedy zobaczyłam trailer. Dobrze wiedzieć, że Brytyjczycy nie zawodzą :)
OdpowiedzUsuńBardzo film bym chciała zobaczyć, a Ty mnie jeszcze bardziej zainteresowałaś :) Z całą pewnością obejrzę!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
oglądałam i całkiem przypadł mi do gustu. taki optymistyczny i ciepły film.
OdpowiedzUsuń