Strony

poniedziałek, 23 lipca 2012

Hotel Marigold


Czy można być za starym na zmiany? Czy można być tak rozczarowanym, by bać się zacząć od nowa? Ta parafraza kwestii jednej z bohaterek, a zarazem narratorki filmu, jest chyba najważniejszym pytaniem, które Madden i Parker postawili sobie, swoim bohaterom, a potem nam, widzom, w tytułowym filmie. I choć o odpowiedź można pokusić się jeszcze przed rozpoczęciem seansu, goście hotelu Marigold mają swoje życie na ten temat i to życie między wierszami  mniej lub bardziej chętnie nam objaśnią, okraszając tę opowieść garścią cudownych mądrości, o jakie w kinie - w takiej dawce - coraz rzadziej. Czekałam na ten film z wielkimi nadziejami. Jak cudownie rozkoszować się smakiem ich spełnienia.
 
"Hi, I am Norman and I'm lonely" - przedstawia się jeden z bohaterów (Ronald Pickup). Ale o swojej samotności mogliby szczegółowo opowiedzieć także jego kompani - Evelyn (Judi Dench), wdowa po mężu i jego chowanych w ponurej tajemnicy długach, Graham (Tom Wilkinson), sędzia, żyjący błędem z przeszłości i niespełnionym marzeniem o spotkaniu się z nim jeszcze choć jeden raz, Jean (Penelope Wilton) i Douglas (Bill Nighty), małżeństwo, duszące się w lojalności wobec siebie i - still - nieadekwatności wyobrażeń o życiu z a rzeczywistością, Madge (Celia Imrie), szukająca w jesieni życia powiewu dawnych uciech, wreszcie Muriel (Maggie Smith) - za skorupą rasizmu i chłodu skrywająca głęboką wrażliwość i tragedię bycia odrzuconą. Wszyscy niespełnieni, szukający w nadchodzącej mniejszymi bądź większymi krokami starości czegoś, co utracili lub czego nigdy nie zyskali, czegoś, co ukoiłoby ich ból lub rozjaśniło poczucie rozczarowania - sobą, drugim, życiem w ogóle. Spotykają się w reklamującym się jako raj na indyjskiej ziemi hotelu, prowadzonym przez młodziutkiego idealistę (Dev Patel), by zmierzyć się z tym, co nowe i niechciane.
 
Czytałam jakiś czas temu, że po premierze filmu podniosły się oburzone głosy na temat stereotypów, które są, rzekomo, główną osią scenariusza. Poirytowani byli, rzecz jasna, przede wszystkim Hindusi, zarzucający twórcom ukazanie Indii jako kraju zaściankowego, głupio ostającego w obrębie skostniałych, przebrzmiałych tradycji, zbyt ostrożnie dotykającego nowoczesności rozumianej w sposób niezwykle prymitywny. Czy tak jest w rzeczywistości, trudno mi - z perspektywy laika w temacie indyjskiej kultury - ocenić, nie mniej jednak nie wydaje się, by taki obraz kraju był intencją Maddena, Parkera czy kogokolwiek, kto dotyka takiej materii europejskimi mackami. Jakkolwiek by nie było, nie o stereotypy i wcale nie o obraz Indii tu chodzi - choć nie da się ukryć, że jako tło jest on wdzięcznym i inspirującym tworzywem. Hotel Marigold to też nie film o interesie życia młodego biznesmena, ani rzecz o tym, jak i czym zwabić konkretny target. Hotel Marigold to przecudowne, niezwykle ciepłe, ujmująco szczere i ogromnie mądre studium starości, opowiedziane na przykładzie plejady arcyciekawych postaci, z których każdą co do jednej chce się poznać jak najbliżej i w każdym - co do jednego - przypadku żal, że czasu na to producent dał nam tak mało.
 
Teraz mogłabym się mądrzyć, co to ludzie sobie myślą, gdy wchodzą w jesień swojego życia. Ale ja nie mam o tym fioletowego pojęcia. Mogę więc powiedzieć, co o swojej starości mówią goście hotelu Marigold - a mówią wiele, mówią różnie i mówią niezwykle przejmująco. Mówią na przykład, że są starzy i wszystko już za nimi, albo że gdy jedne drzwi się zamykają, to inne też są zamknięte. Mówią też, że jest wręcz przeciwnie, że wtedy zaczyna się coś nowego, że coś jeszcze jest przed nami. Wszyscy jak jeden mąż stają przed pytaniem, czy zmiany - te dynamiczne, nowe, ożywcze i niosące radosną świeżość przełomy - są na pewno dla nich. Nie każdy szczerze na nie przed sobą odpowiada, ale pewne jest, że jedni się rzeczywiście zmieniają, inni są na zmiany bardzo oporni, ale ostatecznie im się poddają, co niektórzy płyną mimowolnie z nurtem ku nowemu, jeszcze inni chcą, ale z różnych przyczyn nie mogą, a są i tacy, którzy zamykają się na zmiany na amen, choć przynajmniej dają zielone światło tym, którzy pragną...
 
Ta przeżywana na rozmaite sposoby starość, te ucieczki przed niespełnieniem, wyrzutami sumienia, goryczą, samym sobą, samotnością wreszcie, to clou filmu Maddena. Ukazana na tle indyjskiego żywiołu życia (brzmi kuriozalnie, ale doskonale oddaje klimat) nabiera barw, jakich nie ujrzałaby, dusząc się we własnym sosie, pozwalając sobie zawładnąć kępkami ciał, które już dawno zgasły, i sercami, które ledwo się tlą (choć gotowe są wybuchnąć żarem uczucia, którego tak im brakuje).

 
A wszystko to pokazane oczami - jak to ładnie ujął jeden z krytyków - brytyjskiej ekstraklasy aktorskiej. Absolutny prym wiedzie cudowna Judi Dench, dla której twórcy przewidzieli najwięcej miejsca w świadomości widza (za sprawą jej historii i narracji, która spaja pozostałe opowieści). Po piętach depcze jej trójka znakomicie rozpoznawalnych twarzy Wilkinsona, Nighty'ego i Smith, z których każda prowadzi za rękę po zakamarkach swoich posępnych myśli i marzeń, cisnących się, by zdążyć dostąpić zaszczytu spełnienia. Pozostali goście hotelu wcale nie oddają miejsca na podium swym bardziej znanym kolegom z branży - choć role Wilton, Imrie czy Pickupa są nieco mniejsze, a ich historie potraktowane, siłą rzeczy, z mniejszą głębią, wszyscy (a w szczególności Wilton) dają przejmujący popis gry aktorskiej. O aktorach hinduskiego pochodzenia tak dobrych rzeczy powiedzieć można mało, aczkolwiek Dev Patel - znany milioner z ulicy - którego postać została potraktowana z dużym przymrużeniem oka, był straszliwie przyjemnie zabawny i zdecydowanie wnosił - dla kontrastu - mnóstwo życia, którego z początku brakowało i gościom, i hotelowi, i samemu filmowi.

 
Jest w Hotelu Marigold trochę schematu, jest wierność konwencji, jest (zbyt) dużo tego, czego oczekujemy, ale wszystko to nieważne, na wszystko to mrużę oczy, bo to, co poza tym - a co jest tu najważniejsze - zostało ugryzione z taką starannością i wrażliwością, że rekompensuje każdy niedostatek. Trudno przejść obojętnie obok takiej garści mądrości, więc zakończę jeszcze jedną parafrazą kwestii z filmu:  Hotel Marigold to nie do końca to, czego oczekiwałam. "Czasami to, co spotyka nas w zamian, nie jest takie złe...". Ja oczekiwałam bardzo dobrego i ciepłego filmu, a otrzymałam fantastyczne, kojące kino okraszone brytyjskością z krwi i kości. Kocham tak. 
 
Czy polecam? Oh, yes! Choć coś mi się wydaje, że nie wszyscy będziecie podzielać mój zachwyt - cóż, wasza strata, bo to miłe się tak zachwycić:)
 
Źródło zdj.: aceshowbiz.com

 

8 komentarzy:

  1. Tak, podzielamy zachwyt :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Boże, co, za cudowna obsada, jaki ciekawy temat, tak mi się przy okazji przypomniał film "Lawendowe wzgórze" (albo raczej Lawendowe damy), na pewno zobaczę, czy jest już na dvd? A dlaczego Indie? Ano dlatego, żeby choć raz odpuścić Toskanię, dyżurną krainę na leczenie smutków. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Obsada imponująca! Skoro piątka świetnych, doświadczonych brytyjskich aktorów (do których obok czwórki z plakatu zaliczam jeszcze Ronalda Pickupa) zgodziła się zagrać razem w jednym filmie to z pewnością nie może to być zły film ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Będzie ciekawie, taka plejada gwiazd. Uwielbiam Maggie Smith więc na pewno sobie nie podaruje :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dopiero co był w kinach [studyjne właściwie jeszcze grają], więc pewnie na dvd przyjdzie trochę poczekać:(

    OdpowiedzUsuń
  6. mam wielką ochotę na ten film od kiedy zobaczyłam trailer. Dobrze wiedzieć, że Brytyjczycy nie zawodzą :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Bardzo film bym chciała zobaczyć, a Ty mnie jeszcze bardziej zainteresowałaś :) Z całą pewnością obejrzę!
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  8. oglądałam i całkiem przypadł mi do gustu. taki optymistyczny i ciepły film.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.