Nie wiem, czy lubię musicale. Kiedyś wydawało mi się, że bardzo, dziś coraz częściej łapię się na tym, że irytuje mnie ta konwencja. Trochę w tym mojej winy, bo jestem czasem bardzo niecierpliwa w spotkaniach filmowych; trochę przypadku, bo spontaniczne sięganie po takie "hity" jak Mamma mia! czy High School Musical (część pierwsza, bo z drugą już sobie nie poradziłam) niekoniecznie wyszło mojemu stosunkowi do musicalu jako gatunku na dobre; trochę to wreszcie sprawka samego kinowego świata, który coraz rzadziej serwuje musicale na takim poziomie co Tańcząc w ciemnościach, Evita, Upiór w operze czy choćby Chicago. Jest marnie, jest przeciętnie, to nie zachęca. Nie czekałam więc na Nędzników z taką niecierpliwością, jak wielu i nie wiązałam z tym filmem żadnych nadziei. Nawet tych adaptacyjnych, bo powieść Hugo, do której próbuję dotrzeć od lat, wciąż jest mi nieznana (shame on me). Bardziej, powiedziałabym, bałam się tych Nędzników - raz z uwagi na Hoopera, który - z całą sympatią dla bardzo dobrego Jak zostać królem - jakoś nie przypadł mi do gustu i nie chciałam, by jego triumf się powtórzył (okropna jestem, wiem); dwa - szalona obsada tego filmu doprowadzała mnie do skrajnych emocji <hejtuję_seyfried_i_redmayne'a>. Ale do rzeczy.
Jean Valjean (Hugh Jackman) jest ofiarą niesprawiedliwego ustroju politycznego XIX-wiecznej Francji. Skazany niesłusznie na więzienie, cierpi nędzę i upokorzenie, które serwuje mu nieustannie inspektor policji Javiert (Russel Crowe). Za pomoc, którą udaje mu się uzyskać u kresu wyczerpania, chce odwdzięczyć się, pomagając innym. Ale choć potrzebujących jest wielu - choćby piękna, uboga Fantine (Anne Hathaway) - zmieniające się nastroje społeczne, zwiastującą rychłą rewolucję, oraz tropiący Valjeana Javiert nie stwarzają dobrych warunków do okazywania miłosierdzia...To chyba pierwszy musical, który został niemalże w całości... zaśpiewany. Wiem, to brzmi śmiesznie, ale zwróćcie uwagę, że dotychczasowe musicale miały istotnie większość partii śpiewanych, ale część jednak mówionych (proporcja średnio 70:30, może nawet 60:40). W Nędznikach prawdziwe dialogi zdarzają się bardzo rzadko, a jeśli już, są to pojedyncze zdania, aspirujące bardziej do krzyku czy zaśpiewu, niż stonowanego oznajmienia. To zaskakujące, świeże, ciekawe i... sprytne - dzięki temu bowiem nie ma tu właściwie narracji z tła, bo wszystko, co leży w sferze prezentacji faktów, nastrojów, atmosfery czy wewnętrznych refleksji zostaje wyśpiewane. Jest to też w pewnym sensie pomysł chybiony, bo te śpiewne monologi niekoniecznie dotyczą kwestii ważnych z punktu widzenia fabuły i - choć piękne i warte uwagi - mogłyby spokojnie nie zajmować tyle czasu. W efekcie bowiem wymuszają wędrówkę myśli poza kino lub zagłębienie się w wymianę wrażeń z osobą towarzyszącą. Co jest - nawiasem mówiąc - na dłuższą metę dość uciążliwe, bo film (znowu!) trwa naprawdę długo i mimo przyjemności płynącej z oglądania ta długośc jest mocno odczuwalna.
Trudno w kontekście formy dyskutować nad konwencją musicalu - gatunku, który rządzi się swoimi prawami, wpisuje się w bardzo konkretne i precyzyjnie nakreślone ramy i wprowadza w zupełnie inną rzeczywistość. W przypadku Nędzników klimat jest szczególny, bo sceneria XIX-wiecznych francuskich fortec, klasztorów, szynków i bruków czy stroje rodem z epoki późnego romantyzmu są tak wymowne jak dźwięki, które wybrzmiewają wśród nich. Dźwięki, o których można by napisać osobny artykuł - kilkadziesiąt utworów, napisanych specjalnie na potrzeby musicalu Hoopera, to wspaniałe, wpadające w ucho i czarujące kompozycje, które najpyszniej słucha się w zachowującym rytm i rym oryginale. Słuchane po seansie machinalnie przywołują przed oczy konkretne obrazy, intensyfikując wrażenia. Z wiedzą, że wszystkie utwory są śpiewane na żywo przez występujących w Nędznikach aktorów, miejsce zainteresowania zajmuje podziw i - tak, niekiedy nawet - zakochanie. Zresztą, wystarczy posłuchać rozdzierającego serce I dreamed a dream w wykonaniu Hathaway czy przepięknego, rozpaczliwego On my own Samanthy Barks (co za głos!), by wiedzieć, o czym mowa. Coś pięknego.
Wrażenia nie byłyby może tak interesujące, gdyby nie ciekawie dobrana obsada filmu. Choć moje przypuszczenia co do marnych występów Redmayne'a i Seyfried (jego szczerze nie znoszę, ją jestem w stanie przeżyć, choć niekoniecznie sprawia mi to przyjemność), ostateczna ocena gry aktorskiej jest więcej niż pomyślna. Wszystko za sprawą świetnej roboty Hathaway i Jackmana, którzy - jak wiemy - poświęcili naprawdę wiele, by ożywić swoich bohaterów (Jackman schudł 9 kg do początkowych scen, Hathaway zrzuciła - nie wiadomo z czego - 12 kg i jeszcze poświęciła swoje piękne włosy). I wysiłek się opłacił, bo oboje wypadają wspaniale. Nominacje w pełni zasłużone, choć wygrana Anne będzie naprawdę zabawna, biorąc pod uwagę czas trwania jej gry w kontekście całego filmu. Zaskakuje mocno Crowe, który - oczywiście - jest świetnym aktorem, ale zupełnie w tej roli niezapowiadającym tak ciekawego występu. I to na tyle, że to jego partie śpiewane podobały mi się - tuż obok kompozycji, które wykonywała Eponine - najbardziej (zarówno pod względem merytorycznym, jak i melodyjnym). Wisienką na torcie jest wyśmienity występ duetu Carter-Cohen. Że Helena Bonham Carter jest niesamowita w takich zwariowanych rolach (i nie tylko), w to nie wątpiłam, ale do Sachy Baron Cohena mam stosunek dość ambiwalentny, więc trafność dopasowania tego szaleńca do roli i - idąca za tym - moja doń sympatia, była totalnym zaskoczeniem. Może niesłusznie, bo Cohen przecież uwielbia takie postaci i sam je kreuje (prywatnie i zawodowo), ale jakoś tak to wszystko tym razem zagrało, że nie było cienia irytacji czy zażenowania. Przepyszna zabawa z nimi, przepyszna.
Nędznicy są jednym z tych filmów, z którymi spotkanie może trochę męczyć, może nie dawać pełnej satysfakcji, ale które zapadają w pamięć i po których ostatecznie wrażenia są naprawdę przyjemne. To dobra rzecz jest, zdecydowanie.
Czy polecam? Tak.
Trudno w kontekście formy dyskutować nad konwencją musicalu - gatunku, który rządzi się swoimi prawami, wpisuje się w bardzo konkretne i precyzyjnie nakreślone ramy i wprowadza w zupełnie inną rzeczywistość. W przypadku Nędzników klimat jest szczególny, bo sceneria XIX-wiecznych francuskich fortec, klasztorów, szynków i bruków czy stroje rodem z epoki późnego romantyzmu są tak wymowne jak dźwięki, które wybrzmiewają wśród nich. Dźwięki, o których można by napisać osobny artykuł - kilkadziesiąt utworów, napisanych specjalnie na potrzeby musicalu Hoopera, to wspaniałe, wpadające w ucho i czarujące kompozycje, które najpyszniej słucha się w zachowującym rytm i rym oryginale. Słuchane po seansie machinalnie przywołują przed oczy konkretne obrazy, intensyfikując wrażenia. Z wiedzą, że wszystkie utwory są śpiewane na żywo przez występujących w Nędznikach aktorów, miejsce zainteresowania zajmuje podziw i - tak, niekiedy nawet - zakochanie. Zresztą, wystarczy posłuchać rozdzierającego serce I dreamed a dream w wykonaniu Hathaway czy przepięknego, rozpaczliwego On my own Samanthy Barks (co za głos!), by wiedzieć, o czym mowa. Coś pięknego.
Wrażenia nie byłyby może tak interesujące, gdyby nie ciekawie dobrana obsada filmu. Choć moje przypuszczenia co do marnych występów Redmayne'a i Seyfried (jego szczerze nie znoszę, ją jestem w stanie przeżyć, choć niekoniecznie sprawia mi to przyjemność), ostateczna ocena gry aktorskiej jest więcej niż pomyślna. Wszystko za sprawą świetnej roboty Hathaway i Jackmana, którzy - jak wiemy - poświęcili naprawdę wiele, by ożywić swoich bohaterów (Jackman schudł 9 kg do początkowych scen, Hathaway zrzuciła - nie wiadomo z czego - 12 kg i jeszcze poświęciła swoje piękne włosy). I wysiłek się opłacił, bo oboje wypadają wspaniale. Nominacje w pełni zasłużone, choć wygrana Anne będzie naprawdę zabawna, biorąc pod uwagę czas trwania jej gry w kontekście całego filmu. Zaskakuje mocno Crowe, który - oczywiście - jest świetnym aktorem, ale zupełnie w tej roli niezapowiadającym tak ciekawego występu. I to na tyle, że to jego partie śpiewane podobały mi się - tuż obok kompozycji, które wykonywała Eponine - najbardziej (zarówno pod względem merytorycznym, jak i melodyjnym). Wisienką na torcie jest wyśmienity występ duetu Carter-Cohen. Że Helena Bonham Carter jest niesamowita w takich zwariowanych rolach (i nie tylko), w to nie wątpiłam, ale do Sachy Baron Cohena mam stosunek dość ambiwalentny, więc trafność dopasowania tego szaleńca do roli i - idąca za tym - moja doń sympatia, była totalnym zaskoczeniem. Może niesłusznie, bo Cohen przecież uwielbia takie postaci i sam je kreuje (prywatnie i zawodowo), ale jakoś tak to wszystko tym razem zagrało, że nie było cienia irytacji czy zażenowania. Przepyszna zabawa z nimi, przepyszna.
Nędznicy są jednym z tych filmów, z którymi spotkanie może trochę męczyć, może nie dawać pełnej satysfakcji, ale które zapadają w pamięć i po których ostatecznie wrażenia są naprawdę przyjemne. To dobra rzecz jest, zdecydowanie.
Czy polecam? Tak.
Ja dziś byłam, nie umiem pisać recenzji na świezo. Większosc filmu przeszlochałam - przejmujaca Fantyna i Eponina, francuskie społoeczeństwo każdego dnia walczace o chleb- film pokazal, to co najbardziej ujelo mnie w powiesci. Dodam tylko, ze calkiem sporo musicali nie posiada dialogow i wszystko spiewana. "Upior w Operze" chociazby czy stary ale jary film "Parasolki z Cherbourga", oba polecam :) A i jeszcze duzo przykladow by sie znalazlo.
OdpowiedzUsuńPrzepraszam za nieskladnosc - klawiatura szaleje :P
OdpowiedzUsuńMuszę obejrzeć ten film, po prostu muszę! Wszyscy o nim piszą,ja już go pół roku wyczekuję, ale oczywiście Nowy Sącz chce pokazać wszystkim jakie z niego za przeproszeniem "zadupie" i za nic nie puści w kinie ani "Django", ani "Nędznikó", ani niczego Oscarowego... przepraszam, lecz jestem tą sytuacją zażenowany - mam nadzieję, że to zrozumiałe.
OdpowiedzUsuńW każdym razie - obejrzę go. Nie wiem jak, ale z pewnością obejrzę :)
PS: Co ty masz do Redmayne'a? To według mnie jeden z najlepiej zapowiadających się młodych aktorów.
Mi strasznie imponuje że oni wszyscy śpiewali osobiści, to naprawdę nieźle, także na pewno po Twojej recenzji się wybiorę.
OdpowiedzUsuńCELTA.
Pozostaje nam tylko czekać aż film można będzie obejrzeć w sieci.
OdpowiedzUsuńW większości zgadzam się opinią, za wyjątkiem Jackmana, który zagrał wg mnie tylko przeciętnie, nie wybitnie.
OdpowiedzUsuńZapraszam do przeczytania mojej recenzji http://recenzjefilmowbypiwos.blogspot.com/
Kurczę wszyscy piszą o tym filmie niemal w samych superlatywach. A ja raczej nie zamierzałem tego oglądać, bo takie musicale, choć najczęściej piękne i wzruszające, kojarzą mi się z ogranymi schematami. Ale im więcej o tym filmie czytam, tym bardziej chcę go obejrzeć i chyba jednak się zdecyduję.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Czekałam na premierę z niecierpliwością i wkrótce wybiorę się na niego do kina. Twoja recenzja tym bardziej mnie przekonała :)
OdpowiedzUsuńJa mam jednak dwie uwagi do filmu. Pierwsza to to, że nie podoba mi się jak śpiewa Crowie, a po drugie to, że są sceny gdzie śpiewa na raz kilka osób i to każda śpiewa co innego. To jest moment kiedy przydaje się angielski, aby wszystko ogarnąć.
OdpowiedzUsuńFrancuz, no cóż, po prostu uważam, że jego gra jest kiepska, takie wrażenie, nic nie poradzę:)
OdpowiedzUsuńKibicuję, żebyś jak najszybciej miał okazję zobaczyć oba filmy:)
Nie napisałam, że Jackman zagrał wybitnie, a że odwalił kawał dobrej roboty:) Aktorzy wypadki bardzo dobrze, ale czy oscarowo - do dyskusji.
OdpowiedzUsuńDla mnie Redmayne to jeden z najgorzej zapowiadających się aktorów, oby było go jak najmniej. Wszędzie jest taki sam, nudny i sztywny, a role wybiera bardzo podobne do siebie.
OdpowiedzUsuńCelta.
Klapserka, a "Uwikłanych" oglądałaś? Moim skromnym zdaniem tam prezentował naprawdę wysoki poziom, ale cóż... zdaje mi się, iż on należy do grona aktorów, których albo się lubi, albo się ich nienawidzi :)
OdpowiedzUsuńAnne18 - niestety, na to wygląda :(
Nie widziałam, ale obejrzę z ciekawości. Nawet jeśli będzie jak zawsze, to przynajmniej pocieszę się Julianne Moore, którą bardzo lubię:)
OdpowiedzUsuńJa ogólnie słabo jestem przekonany do Musicali. Ostatnio oglądałem Nine i chociaż w sumie mi się podobał to wcale mnie do gatunku nie zachęcił. Les Miserables może oglądnę przy okazji, ale nie wybieram się na to do kina (chyba). Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńNie cierpię musicali, nie dałem rady obejrzeć do końca "Chicago". Co innego biografie artystów jak "Ray" albo "Dreamgirls", w których piosenki wykonywane są np. na scenie lub w studiu. Takie filmy mają sens, ale film niemal przez cały czas śpiewany nie może być angażujący (przynajmniej dla mnie). Crowe podobno ma własny zespół muzyczny, ale to i tak nie zmieni faktu, że jak zacznie śpiewać to będę się śmiał zamiast skupiać na akcji filmu.
OdpowiedzUsuńUf, widzę, że się zgadzamy i nie tylko bardziej podobała się rola Eponine niż Cosette w wydaniu Amandy ;-). Film wymagający, ale ta muzyka! Warto.
OdpowiedzUsuńMuzyka jest przepiękna, bo to ekranizacja musicalu Claude-Michela Schönberga, a nie utwory napisane na potrzeby filmu :) Skoro się już odzywam, to napiszę, że moim zdaniem film przepiękny wizualnie, bardzo dobrze zagrany a gorzej zaśpiewany. Np. "Gwiazdy" (Javert tu śpiewa na dachu chyba) wykonane przez aktora z porządnym głosem wgniatają w fotel (http://www.youtube.com/watch?v=urxk4mveLCw), a Crowe zrobił z nich taką sobie pioseneczkę. Generalnie żeńska część obsady zaśpiewała lepiej. Tak czy owak - warto zobaczyć. A komu się spodobało, niech spróbuje obejrzeć na żywo, wtedy dopiero robi wrażenie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Czekałam na "Nędzników" chyba pół roku i już się bałam, że moje oczekiwania są zbyt wygórowane. Na szczęście się nie zawiodłam i do teraz mam w głowie "Do You hear the people sing" czy lżejszy "Master of the house". Hathaway choć zagrała stosunkowo krótką rolę, to i tak jej kreacja jest chyba najbardziej kojarzona z "Nędznikami", właśnie przez to jej fizyczne poświęcenie. Akademia lubi takie historie (chodzi mi o przygotowania Hathaway do roli) i najprawdopodobniej dostanie statuetkę. Ja za nią mocno trzymam kciuki.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)
Wiem, że to ekranizacja i kojarzę też np. "I dreamed a dream" w oryginalnym wykonaniu, ale co to za brednie w takim razie wypisują, że "Kompozytor Claude-Michel Schönberg i autor tekstów Alain Boublil napisali wyłącznie nowe piosenki do filmu. Schönberg skomponował również nową muzykę"??
OdpowiedzUsuńMasz rację, Akademia zdecydowanie docenia spektakularne przygotowania do roli i takie role właśnie. Ale ja też się nie obrażę za statuetkę dla Anne, lubię ją:)
OdpowiedzUsuńChoć mi Nędznicy się średnio podobali, to Anne jak zwykle błyszczy i ratuje trochę tego filmu.
OdpowiedzUsuńOskar jak najbardziej na tak !
Pozdrawiam Papilon.
No to rzeczywiście bzdury. Ja odniosłam wrażenie, że jest co nieco dołożone, np. piosenka, którą śpiewa Valjean wioząc Cosette powozem, kilka krótkich kwestii, ale bazę stanowią utwory ze scenicznego musicalu. Na szczęście, bo są fantastyczne!
OdpowiedzUsuńJeszcze raz pozdrawiam:)
muszę pooglądać.
OdpowiedzUsuńWłaśnie wróciłam z kina! Les Miserables jest moim ukochanym musicalem , więc czekałam z niecierpliwością na tą adaptację. Uważam , że całość jest powalająca. Nie rozczarowałam się ani trochę ( najsłabsze były partie wokalne Jackmana i Crowa , ale tego się spodziewałam, bo trzeba naprawdę wielkich głosów, aby udźwignąć te utwory). Natomiast Aktorsko spisali się obaj świetnie,(widocznie twórcom bardziej zależało na emocjach niż pięknym śpiewie), zwłaszcza Jackman -niesamowicie przejmujący w ostatniej scenie. Cudowna jest Anne jako Fantima, zaskakująco dobrze zaśpiewała, a jak zagrała! Wiarygodnie i przejmująco, spłakałam się okrutnie, . Jej postać zapada w pamięci najgłębiej, choć była na ekranie tak krótko.( dodam, że nie była wcześniej moją ulubioną bohaterką musicalu). Historia poszczególnych bohaterów jak i tło historyczne pokazane są bardzo klarownie,(myślę, że nawet dla widzów , którzy pierwszy raz zetknęli się z utworem), obraz nędzy ludu francuskiego wręcz przeraża.
OdpowiedzUsuńSzczerze polecam , zarzut , że "ciągle śpiewają" jest co najmniej nie na miejscu, należy pamiętać, że to adaptacja musicalu, nie książki. Twórcom naprawdę udało się udźwignąć temat. Gratulacje.
Do filmu napisali specjalnie jedna - nominowana do Oscara Suddenly. Reszta pochodzi z musicalu, ktory grany jest od lat i to jego adaptacja jest film a nie samej powiesci.
OdpowiedzUsuńNie wyobrazam sobie nie znac Nedznikow, bez tego mozna odebrac te historie na ekranie tylko na bardzo plytkim poziomie
OdpowiedzUsuńHej, z przyjemnością przeczytałam Twoją recenzję, zapraszam do zajrzenia do mojej :)
OdpowiedzUsuńhttp://popcorn-i-cola.blogspot.com/