Strony

niedziela, 15 grudnia 2013

Adwokat (The Counselor)

Niewolnictwo, wojna - najpierw secesyjna, potem w Wietnamie, a teraz na Bliskim Wschodzie, nędza życia w amerykańskiej, najczęściej teksańskiej prowincji, wreszcie - mafijne porachunki i narkotykowe kartele handlujące towarem przez granicę Meksyku i USA. To 4 najchętniej podejmowane przez reżyserów zza oceanu tematy, które nie nudzą im się od dekad. Scott doskonale wpisuje się w tę modę. Nawet gdy próbuje nam zamydlić oczy długonogą Cameron Diaz, uprawiającą seks z... samochodem.
 


Rzadko zdarza mi się wybrać na film miesiąc po jego premierze. Zwykle jeśli nie zrobię tego w ciągu jednego albo półtorej tygodnia, nie robię już w ogóle, nadrabiając tytuł przy okazji wydania dvd. Adwokat należał jednak do tych filmów, na które czekałam z tak dużą ciekawością, że kiepskie recenzje mogły co najwyżej opóźnić seans. Choć, w sumie, kto wie, czy gdyby nie dzisiejsze Święto Kina i bilety za 11 zł, w ogóle bym zdążyła z tym filmem w tym roku. Enyłej, udało się i teraz z czystym sumieniem mogę przyznać Wam rację: nie było warto.


 

Co by o ostatnich projektach Ridleya Scotta nie powiedzieć, odmówić mu silnej pozycji w Hollywood nie można. Wyrobił sobie markę właściwie w jeden rok. Powiecie, ale jak to, przecież Obcy, przecież Łowca androidów, a potem Thelma i Louise. No, tak, tylko że dla szerszej, masowej publiczności Scott zaczął się dopiero początkiem nowego tysiąclecia. Rok 2000 był zdecydowanie rokiem Ridleya Scotta. Trzema filmami, które wówczas powstały - GladiatorHelikopter w ogniu Hannibal - zbudował swoje nazwisko, elektryzujące publiczność nawet dziś, gdy, jak wielu twierdzi i ma trochę racji, Scott się po prostu skończył. Nie mniej jednak to on właśnie był jedynym właściwie powodem, dla którego ten film wydał mi się w ogóle interesujący.


 

Nie podzielam bowiem zachwytów ani nad Fassbenderem (choć nie mogę mu nic zupełnie zarzucić), ani nad Cruz (jest totalnie irytująca i wcale nie taka ładna jak wszyscy twierdzą), ani jej mężem, Bardemem (ma w sobie coś odpychającego), a już tym bardziej Diaz (która jest jedną z najgorszych aktorek, pojawiających się w filmach często i za spore pieniądze). Jedynie Pitt, ale to też nie w ten sposób i nie z tymi okropnymi, tłustymi włosami (!). W Adwokacie nikt z tego szacownego kwintetu nie zmienił dotychczasowych wrażeń.


 

Wina to także, a może przede wszystkim fatalnego scenariusza, bazującego na pseudointelektualnym bełkocie - dialogach, w których usiłowano wznieść się na wyższy poziom metafizyczno-egzystencjalnej zadumy. Skutek tego taki, że po kilku minutach słuchania tych pustych refleksji umysł samoistnie się wyłącza, by nie tracić czasu na werbalne bzdury. Cała fabuła jest zresztą trochę o niczym. Jakiś chciwy adwokacina - który zresztą z adwokaturą ma z definicji tytułowego terminu niewiele wspólnego - chce zarobić jeszcze więcej kasy, by pławić się w jeszcze większym luksusie i wchodzi w brudne interesy z typami spod ciemnej gwiazdy, jaśniejącymi - dzięki milionom na koncie - blaskiem diamentów i drogich aut. Konsekwencje są łatwe do przewidzenia.


 

Trudno z tak typowego schematu cokolwiek wycisnąć. Quasi-technologiczne ciekawostki (drucik z silnikiem), fanaberie bogaczy (gepardy), erotyczne dewiacje (seks z samochodem), nawet przejmująco infantylna i słodka do zrzygania miłość bohaterów - wszystko to za mało, by zaciekawić na dłużej i wynagrodzić fakt, że to po prostu miałki film.


 

Szkoda Scotta, że dał się przekonać producentom, decydującym się na scenarzystę z krótkim i mało efektownym stażem. O McCarthym nikt nie będzie pamiętał, o porażce Ridleya - już tak. Jedyne, w czym pozostał konsekwentny, choć mniemam, że wyszło to zupełnie przypadkiem, to wydźwięk filmu, zabawnie pasujący do tego, co do tej pory Scott próbował w swojej twórczości pokazać. Adwokat to film o konsekwencjach naszych wyborów, o tym, że od pewnych decyzji nie ma odwołania, że życie - posługując się słowami jednego z bohaterów - po nas nie zawróci. Myśl gorzka i bolesna, ale prawdziwa i jako jedyna w tym filmie wartościowa.


 

Czy polecam? Nie.


 
Źródło zdj.: flicksandbits.com

 

4 komentarze:

  1. Czyli jednak dobrze, że się nie wybrałem na to do kina :)
    Co do recenzji trochę zaskoczyło mnie zdanie o tym, że nikt o McCarthym nie będzie pamiętać, bo jednak trochę trudno zapomnieć o jednym z najlepszych współczesnych pisarzy amerykańskich.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale o McCarthym-scenarzyście:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Niestety i ja wybrałam się w Święto Kina na ten film i niestety żałowałam już w trakcie...:( naprawdę kiepsko, zaskakująco kiepsko...

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.