Idealnym odbiorcą Ratując pana Banksa byłby wierny fan cyklu książek o Mary Poppins, zaznajomiony nie tylko z biografią jego autorki, P.L. Travers, ale także musicalem Disneya, obrazującym barwną postać niani Banksów. Ale jeśli nie utożsamiasz się z tym opisem, nic straconego. Film Hancocka spodoba Ci się mimo to. Dlaczego?
No, właśnie - dlaczego? Raz, że to podwójna biografia - a właściwie półbiografia, bo prezentowane wydarzenia z życia Walta Disneya i P.L. Travers obejmują zaledwie dwa tygodnie ich współpracy nad tworzeniem scenariusza filmu o Mary Poppins (choć w przypadku autorki mamy do dyspozycji także retrospekcje). Dwa, że naszpikowana nawiązaniami i skrótami myślowymi, w pełni czytelnymi wyłącznie dla czytelników Travers. Trzy, że w gruncie rzeczy, kogo obchodzą filmowe losy jakiejś guwernantki, prowadzonej niemalże na smyczy przez zgorzkniałą starą pannę, utrudniającą życie współpracownikom i rzucającą kłody pod nogi samemu Waltowi Disneyowi? Wyolbrzymiam, ale fakt jest taki, że zdrowego, rozsądnego widza ta historia powinna potwornie znudzić. Chyba że...
Chyba że zobaczy w niej coś więcej. Coś, o co w życiu i w kinie coraz trudniej. Poczucie humoru. Humoru nieudawanego, niekreowanego na potrzeby opowieści, wypływającego z naturalnych, żywych temperamentów bohaterów. A P.L. Travers zdecydowanie go miała. To postać z przebogatą osobowością, pełna potencjału, możliwości interpretacji, oferująca całą gamę biegunowych emocji, masa gotowa do formowania. Jej autentyczne riposty to idealny materiał pod kabaret. Tyle że tu mamy kontekst i ten kontekst to opowieść - co tu dużo kryć - poważna i smutna. I może właśnie ta harmonia między humorem i powagą, którą udało się Hancockowi uzyskać, wpływa tak istotnie na wymowę przedstawianej historii i tworzących ją postaci. Ratując pan Banksa ma w sobie tyle powagi, ile żąda realizm, i tyle ciepła, ile chce fikcja.
Filmy nominowane do największych nagród rzadko bronią się samą historią. O ich sławie decydują przede wszystkim nazwiska. W samym styczniu nie mieliśmy filmu o Jordanie Belforcie, a genialną rolę DiCaprio lub nowy film Scorsese; Sierpień w hrabstwie Osage to nie adaptacja sztuki teatralnej Lettsa, ale dramat z Meryl Streep i Julią Roberts; o fabule American Hustle przed seansem w ogóle mało kto wie - to film ze starym wyjadaczem Bale'm i ulubionymi nazwiskami Hollywood ostatnich lat - Lawrence, Adams i Cooperem, ostatecznie zaś - po prostu nowy tytuł gościa od Poradnika pozytywnego myślenia. Ratując pana Banksa niczym się od nich nie różni. To film z Thompson i Hanksem, z tą tylko różnicą, że Hanks może tu koleżance ewentualnie usługiwać (co zresztą w skórze Walta Disneya robi:)) - Emma skradła dla siebie cały film i jeszcze więcej, dokładnie tak jak Cate Blanchett w Blue Jasmine. I pewnie gdyby Akademia nie pominęła Thompson w nominacjach, to właśnie ona byłaby dla Blanchett największą rywalką. Wyśmienita rola.
Świetna muzyka. Lubię bardzo Thomasa Newmana za nienachalność - jego kompozycje tak ładnie spajają się z obrazem, że trzeba wytężyć słuch, by wydzielić je jako osobne elementy artystyczne filmu, a gdy się to zrobi, okazuje się, że tworzą fantastyczną, zapamiętywalną, bardzo charakterystyczną ścieżkę dźwiękową. Co było - nawiasem mówiąc - jasne jak słońce już w jego ostatnich tworach - muzyce do Panaceum i Skyfall. W ogóle nie dziwią więc zaszczyty, które się mu przyznaje.
Premiera idealnie skrojona na zimową pluchę.
Czy polecam? Tak.
Mnie ,,Ratując pana Banksa" bardzo, bardzo pozytywnie zaskoczyło. Widziałam ten film (i,,Mary Poppins") już dawno i do dziś nie mogą mi wylecieć z głowy piosenki i poszczególne sceny. ;) Thomson zagrała świetnie i naprawdę nie rozumiem pominięcia jej w nominacjach. Ja z chęcią obejrzę ten film jeszcze wiele razy, bo już dawno nic mnie tak nie oczarowało.
OdpowiedzUsuńPo filmie czuję niedosyt. I to duży. Nie ukrywam, że spodziewałam się czegoś „więcej”, trochę głębi, trochę życiowej mądrości. Otrzymałam historię. Niebanalnie wyszytą, ale... To ale przeszkadza mi zakończyć ten film z poczuciem zadowolenia. Film ogląda się z perspektywy dwóch światów. Pierwszy świat nas porywa. Nie magią, tylko przepiękną relacją ojca i córki. Dużo w niej miłości, marzeń, czujemy podmuch wiatru we włosach, obserwujemy niebiański dom na wzgórzach i białego rumaka. Bajkowo. Patrzymy na życie naiwnie i beztrosko. I trzask. Nagle ten świat ktoś, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zaczyna odczarowywać. Widzimy inaczej, realniej, bez ubarwień. Wchodzimy w drugi świat, który z ogromnym ciężarem dźwiga ta sama dziewczynka, tylko dziś już kobieta, dojrzała, a jednak wciąż niewyzwolona z dziecięcego świata. Coś lub ktoś nie pozwala jej dojrzeć do oddzielenia się od wspomnień. I w tym świecie twórcy filmu czegoś nie skleili, czegoś im zabrakło. Pomysł bym świetny, ale wykonanie przeciętne. Nie powaliło mnie. Przekaz nie wbił mnie w fotel, ani nie wywołał łez. Emma Thomson i Tom Hanks to aktorzy, którzy każdemu filmowi dodadzą skrzydeł swą grą aktorską. I tu stało się podobnie. Ale to nie oni nadali temu obrazowi wyjątkowego charakteru. Zrobił to Colin Farrell i Annie Rose Buckley. Klimat trochę jak w „Marzycielu”. Ale gęsiej skórki brak.
OdpowiedzUsuńWidziałem :D zapierałem się nogami i rękami, ale narzeczona się uparła i dobrze zrobiła. Przyznaję, uprzedziłem się niepotrzebnie, dobry film!
OdpowiedzUsuń