Strony

czwartek, 30 stycznia 2014

Ratując pana Banksa

Idealnym odbiorcą Ratując pana Banksa byłby wierny fan cyklu książek o Mary Poppins, zaznajomiony nie tylko z biografią jego autorki, P.L. Travers, ale także musicalem Disneya, obrazującym barwną postać niani Banksów. Ale jeśli nie utożsamiasz się z tym opisem, nic straconego. Film Hancocka spodoba Ci się mimo to. Dlaczego?
 
No, właśnie - dlaczego? Raz, że to podwójna biografia - a właściwie półbiografia, bo prezentowane wydarzenia z życia Walta Disneya i P.L. Travers obejmują zaledwie dwa tygodnie ich współpracy nad tworzeniem scenariusza filmu o Mary Poppins (choć w przypadku autorki mamy do dyspozycji także retrospekcje). Dwa, że naszpikowana nawiązaniami i skrótami myślowymi, w pełni czytelnymi wyłącznie dla czytelników Travers. Trzy, że w gruncie rzeczy, kogo obchodzą filmowe losy jakiejś guwernantki, prowadzonej niemalże na smyczy przez zgorzkniałą starą pannę, utrudniającą życie współpracownikom i rzucającą kłody pod nogi samemu Waltowi Disneyowi? Wyolbrzymiam, ale fakt jest taki, że zdrowego, rozsądnego widza ta historia powinna potwornie znudzić. Chyba że...


 

Chyba że zobaczy w niej coś więcej. Coś, o co w życiu i w kinie coraz trudniej. Poczucie humoru. Humoru nieudawanego, niekreowanego na potrzeby opowieści, wypływającego z naturalnych, żywych temperamentów bohaterów. A P.L. Travers zdecydowanie go miała. To postać z przebogatą osobowością, pełna potencjału, możliwości interpretacji, oferująca całą gamę biegunowych emocji, masa gotowa do formowania. Jej autentyczne riposty to idealny materiał pod kabaret. Tyle że tu mamy kontekst i ten kontekst to opowieść - co tu dużo kryć - poważna i smutna. I może właśnie ta harmonia między humorem i powagą, którą udało się Hancockowi uzyskać, wpływa tak istotnie na wymowę przedstawianej historii i tworzących ją postaci. Ratując pan Banksa ma w sobie tyle powagi, ile żąda realizm, i tyle ciepła, ile chce fikcja.


 

Filmy nominowane do największych nagród rzadko bronią się samą historią. O ich sławie decydują przede wszystkim nazwiska. W samym styczniu nie mieliśmy filmu o Jordanie Belforcie, a genialną rolę DiCaprio lub nowy film Scorsese; Sierpień w hrabstwie Osage to nie adaptacja sztuki teatralnej Lettsa, ale dramat z Meryl Streep i Julią Roberts; o fabule American Hustle przed seansem w ogóle mało kto wie - to film ze starym wyjadaczem Bale'm i ulubionymi nazwiskami Hollywood ostatnich lat - Lawrence, Adams i Cooperem, ostatecznie zaś - po prostu nowy tytuł gościa od Poradnika pozytywnego myślenia. Ratując pana Banksa niczym się od nich nie różni. To film z Thompson i Hanksem, z tą tylko różnicą, że Hanks może tu koleżance ewentualnie usługiwać (co zresztą w skórze Walta Disneya robi:)) - Emma skradła dla siebie cały film i jeszcze więcej, dokładnie tak jak Cate Blanchett w Blue Jasmine. I pewnie gdyby Akademia nie pominęła Thompson w nominacjach, to właśnie ona byłaby dla Blanchett największą rywalką. Wyśmienita rola.


 

Świetna muzyka. Lubię bardzo Thomasa Newmana za nienachalność - jego kompozycje tak ładnie spajają się z obrazem, że trzeba wytężyć słuch, by wydzielić je jako osobne elementy artystyczne filmu, a gdy się to zrobi, okazuje się, że tworzą fantastyczną, zapamiętywalną, bardzo charakterystyczną ścieżkę dźwiękową. Co było - nawiasem  mówiąc - jasne jak słońce już w jego ostatnich tworach - muzyce do Panaceum i Skyfall. W ogóle nie dziwią więc zaszczyty, które się mu przyznaje.


 

Premiera idealnie skrojona na zimową pluchę.


 

Czy polecam? Tak.


 
Źródło zdj.: timesunion.com

 

3 komentarze:

  1. Mnie ,,Ratując pana Banksa" bardzo, bardzo pozytywnie zaskoczyło. Widziałam ten film (i,,Mary Poppins") już dawno i do dziś nie mogą mi wylecieć z głowy piosenki i poszczególne sceny. ;) Thomson zagrała świetnie i naprawdę nie rozumiem pominięcia jej w nominacjach. Ja z chęcią obejrzę ten film jeszcze wiele razy, bo już dawno nic mnie tak nie oczarowało.

    OdpowiedzUsuń
  2. Po filmie czuję niedosyt. I to duży. Nie ukrywam, że spodziewałam się czegoś „więcej”, trochę głębi, trochę życiowej mądrości. Otrzymałam historię. Niebanalnie wyszytą, ale... To ale przeszkadza mi zakończyć ten film z poczuciem zadowolenia. Film ogląda się z perspektywy dwóch światów. Pierwszy świat nas porywa. Nie magią, tylko przepiękną relacją ojca i córki. Dużo w niej miłości, marzeń, czujemy podmuch wiatru we włosach, obserwujemy niebiański dom na wzgórzach i białego rumaka. Bajkowo. Patrzymy na życie naiwnie i beztrosko. I trzask. Nagle ten świat ktoś, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zaczyna odczarowywać. Widzimy inaczej, realniej, bez ubarwień. Wchodzimy w drugi świat, który z ogromnym ciężarem dźwiga ta sama dziewczynka, tylko dziś już kobieta, dojrzała, a jednak wciąż niewyzwolona z dziecięcego świata. Coś lub ktoś nie pozwala jej dojrzeć do oddzielenia się od wspomnień. I w tym świecie twórcy filmu czegoś nie skleili, czegoś im zabrakło. Pomysł bym świetny, ale wykonanie przeciętne. Nie powaliło mnie. Przekaz nie wbił mnie w fotel, ani nie wywołał łez. Emma Thomson i Tom Hanks to aktorzy, którzy każdemu filmowi dodadzą skrzydeł swą grą aktorską. I tu stało się podobnie. Ale to nie oni nadali temu obrazowi wyjątkowego charakteru. Zrobił to Colin Farrell i Annie Rose Buckley. Klimat trochę jak w „Marzycielu”. Ale gęsiej skórki brak.

    OdpowiedzUsuń
  3. Widziałem :D zapierałem się nogami i rękami, ale narzeczona się uparła i dobrze zrobiła. Przyznaję, uprzedziłem się niepotrzebnie, dobry film!

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.