Na każdy film z DiCaprio czekam jak na prezent. I tak też się nim cieszę - cokolwiek by to nie było, miły jest już sam gest, a jeśli przy okazji sam podarunek spełnia moje oczekiwania, to szczęścia mam pełnię. W przypadku Leo nigdy nie musiałam martwić się, że prezentem będę zawiedziona. To facet, który od 20 lat udowadnia, że może jeszcze więcej. I z każdą kolejną rolą to widać coraz mocniej. Jakkolwiek wydaje Wam się, że właśnie zobaczyliście jego najlepszy występ, jesteście w błędzie. Jego talent nie zna granic, a najlepsze dopiero przed nim.
Ta recenzja mogłaby być poświęcona właściwie tylko jemu, bo to DiCaprio jest niekwestionowanym królem przedstawienia, które zgotował Scorsese. To, co wyczynia jako tytułowy wilk z Wall Street przechodzi ludzkie pojęcie - ze sceny na scenę przeobraża się w prawdziwego drapieżnika. Jest obrzydliwie chciwy i totalnie uzależniony (od używek, pieniędzy, władzy), a przy tym wciąż czarująco przekonujący, dzięki czemu może manipulować wszystkimi, którzy mu się nawiną. Kulminacja tego popisu - scena powrotu z budki telefonicznej - to jedna z najlepszych scen komediowych dekady i ostateczny dowód jakości aktorskiej Leo. Kogo tym nie przekonał do siebie, ten jest najzwyczajniej niepoważny.
Okrutnie szkoda, że jedynego aktora, który plasowałby się tuż za nim (potem długo, długo nikt) - Matthew McConaughey'a - jest w filmie tak mało. To byłby fantastyczny, niezapomniany duet, który przeszedłby do historii kina.
Dalej będzie już mniej zachwytów, bo wśród rzeszy oczarowanych nowym filmem Scorsese, ja stoję gdzieś na samym końcu. Mnie film trochę jednak zawiódł. Trudno z tym dyskutować, bo też i specjalnie merytorycznych argumentów w kieszeni nie mam. To nadal doskonale wykonana rzecz, zrealizowana z rozmachem, dopieszczona i precyzyjna w każdym calu. Ogląda się to dobrze, mimo że fabularnie nie ma tu zbyt wiele - dużo cycków, jeszcze więcej narkotyków, całe mnóstwo pieniędzy i pławiących się w luksusie bogaczy, słowem jedna wielka impreza, i to na tak dużą skalę, że musi zakończyć się katastrofą. Tą fabularną, ale także odbiorczą - trzygodzinne balowanie z poziomu kinowego fotela trochę jednak nuży. Nie jest to sytuacja nie do zniesienia, bo - powtarzam - nadal ogląda się to dobrze, ale wycięcie jeszcze kilkudziesięciu minut (choćby 30) nie odebrałoby filmowi ani klimatu, ani humorystycznego zacięcia, ani tym bardziej ostatecznego, mocno satyrycznego wydźwięku.
Oczywiście, że sprowadzanie tej historii wyłącznie do rozrywki jest uproszczeniem. To w końcu biografia żywego człowieka, który nie bez powodu stał się sławny i też nie bez przyczyny dorobił się takiego majątku. Że był wykolejony, chciwy i nieuczciwy, cóż, amerykański sen ma różne oblicza. Ciekawe jest to, że Scorsese wcale nie próbuje Belforta oceniać - smutny obraz przegranego człowieka, który wyłania się z tej historii jest spodziewany i zupełnie naturalny. Jedyna może zasługa Martina jest taka, że dzięki jego interpretacji życiorysu wilka z Wall Street, Belfortem nie pogardzamy, a żałujemy go. Nawet gdy w międzyczasie trochę mu tego obrzydliwego bogactwa zazdrościmy.
Czy polecam? Dla DiCaprio - zawsze. Dla Scorsese - również. Dla filmu i historii - już nieco mniej pilnie.
No to chyba nie mam wyjścia i jednak pójdę. Trochę mnie zniechęcają te 3 godziny festiwalu konsumpcji i perwersji, o których wszyscy piszą, ale z drugiej strony Leo, który jak sądząc po Twojej recce, przebił sam siebie.
OdpowiedzUsuńSwoją drogą już jedna impreza w tym 2013 roku z Di Caprio już była :D I była całkiem niezła ;)
Film wydawałby się średnio w moim guście, ale wybrałam się na niego w dniu premiery i zupełnie nie żałuję pieniędzy wydanych na bilet. Gra aktorska na wysokim poziomie, akcja i historia sama w sobie również niezła. Największym minusem okazała się długość filmu - ciężko było mi wysiedzieć 3 godziny bez ruchu, tym bardziej że seans zaczął się o 20:45.
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy to wpływ społeczeństwa czy coś rzeczywiście się we mnie odezwało, ale fakt faktem, w Di Caprio się zakochałem i kibicuję mu z całego serca tego Oscara. Szczególnie, że zapowiada przerwę od aktorstwa (frustracja i zmęczenie to okropne połączenie, że tak sobie rymnę).
OdpowiedzUsuńBTW, ładna zmiana.
Kyś, fajnie, że wróciłeś!:) Zostańże.
OdpowiedzUsuńRozstania i powroty, część 3 i ostatnia, mam nadzieję.
OdpowiedzUsuńW części poświęconej Leo - zgadzam się w 100%. Jest obłędny. Należy do moich ulubionych aktorów, ale zdecydowanie wzrosła moja motywacja do obejrzenia dziur, jakie mam w jego filmografii.
OdpowiedzUsuńNatomiast, jeśli chodzi o film, nie zgodzę się, że fabularnie jest mało i że głównie przedstawia wielką imprezę. Dla mnie scena z Markiem Hanną podsumowuje myśl przewodnią i ustawiła moją interpretację (plus kontekst późniejszego kryzysu ekonomicznego). A już zupełnie inaczej zinterpretowałam zakończenie - ani Jordana nie żałuję ani nie jest przegranym człowiekiem. Dla mnie skurczybyk wylądował na cztery łapy :)
Dołączam się do grona osób, których ten film w pełni nie zachwycił. Powiem więcej, mnie w pewnym momencie nawet zaczął nudzić...
OdpowiedzUsuńNie mogę się doczekać seansu :) Mogę tylko dodać że cieszy mnie fakt iż Scorsese zaufał Jonahowi. Zawsze wiedziałem że amerykańska scena stand-upu to wylęgarnia aktorskich talentów. Czytałąm też recenzje na REKLAMA i po prostu cieszę się że ktoś zdecydował się na ten temat.
OdpowiedzUsuńNuda, słabe dialogi, od początku wiadomo jak się kończy ta niezbyt ciekawa historia.
OdpowiedzUsuńLeonardo jak zwykle świetny ale to za mało aby trzy godziny tracić na ten film.