Gdyby istniał gatunek filmów magicznych, w tym ciepłym, bezpiecznym znaczeniu tego słowa, Złodziejka książek z pewnością by do niego należała. Od pierwszych wersów ta opowieść zapowiada coś niezwykłego, a pojawiające się zupełnie na przekór smutne obrazy ilustrujące tę piękną narrację, tylko dodają jej walorów. Tylko czy ten ślicznie oprawiony obrazek, który pozostawia po sobie tak miłe wrażenie, reprezentuje sobą coś więcej niż tylko elegancką formę?
To zdanie nie powstałoby pewnie w mojej głowie, gdybym - co zdarza mi się bardzo rzadko - nie przeczytała przed pisaniem, co na temat filmu mówią krytycy. Nie chłonę cudzych opinii jak gąbka, często nie zgadzam się z tym, co myślą i piszą (obe)znani, tym razem jednak trafiono w mój czuły punkt. Ktoś zwerbalizował ledwo tlący się w zakamarkach mojej głowy... nie wiem nawet jak to nazwać... brak? niedosyt? wątpliwość? podejrzenie? Coś mi w tym filmie po prostu nie grało, mimo że byłam nim zachwycona. Już wiem co. To wszystko było po prostu za ładne, by było prawdziwe. Prawdziwe, czyli przekonujące. Film jak z obrazka - popatrzeć miło, tylko jakieś to wszystko, no właśnie, sztuczne.
Sztuczny jest w nim przede wszystkim język. Konkretnie angielski, który w środku terytorium III Rzeszy wypada tak nienaturalnie, jak powinien, gdy posługują się nim rodowici Niemcy. Kino jednak przyzwyczaiło nas do tego, że nie każdemu chce się wysilić i uczyć języka dla tych kilku kwestii, a my, widzowie, za to lenistwo z szacunku do swojego słuchu powinniśmy niejednokrotnie im dziękować. Fakt więc, że język bohaterów Złodziejki... - szczególnie w zderzeniu z językiem niemieckiej ulicy z jednej strony i nazistowskimi komendami z drugiej - wypada nienaturalnie, nie gryzie po uszach aż tak bardzo, jakby mógł. Tym bardziej, że wychodzi z ust tak zacnych aktorów jak Goeffrey Rush (nieodmiennie mnie ten facet swoją grą aktorską wzrusza) i Emily Watson, a także młodziutkiej Sophie Nélisse, tysiąc razy zdolniejszej od Chloë Grace Moretz w jej wieku.
Tym razem jednak to wcale nie aktorzy budują film. Buduje go historia, a tę ratują jedynie perspektywa i narracja. Pierwsza przypadkowo wpisała się w aktualny i bardzo ciekawy trend, ukazujący znane powszechnie wydarzenia z innego niż zazwyczaj się to czyni punktu widzenia. Pomysł świetny, choć trochę niewykorzystany. Druga dzięki zastosowaniu zabiegu personifikacji dodaje historii świeżości, tempa i klimatu.
Dużo tu symboli i wielkich metafor. Niektóre wypadają całkiem naturalne, inne - szczególnie te kontrastujące ze sobą - straciły siłę wyrazu, bo zwyczajnie je przestylizowano. Pompatycznie brzmi to, co miało stanowić główny motyw historii: potęga słowa, które przetrwa wszystko i pozostanie jedynym świadectwem naszego istnienia. Gdyby nie powtarzano tej wyświechtanej frazy w różnych kombinacjach werbalno-wizualnych, uzyskano by chyba lepszy efekt.
Co nie zmienia faktu, że ciepło bijące z tej opowieści i piękna jej oprawa zachwycają.
I tak oto napisałam, dlaczego nie oglądać filmu, który szczerze polecam. Fakap.
Czy polecam? Tak.
Kolejny raz w Twojej recenzji widzę, że zupełnie nie interesuje Cię Historia. Nie mam Ci tego za złe, szkoda tylko, że nie dostrzegasz wartości tego filmu pod tym kątem.
OdpowiedzUsuńHm. Ciekawe, że odniosłeś takie wrażenie. Nie wiem, czy masz rację, muszę się nad tym zastanowić.
OdpowiedzUsuń