Gdybym miała swoją przygodę z filmami Alejandro G. Iñárritu porównać do podróży, byłaby to podróż precyzyjnie zaplanowana, solidnie zorganizowana, obfitująca w niezapomniane wrażenia estetyczne i - co nieodzowne - ważne spotkanie z kimś, kto przekracza w imię tej wyprawy siebie. Czas, na wspomnienie którego kiwam z uznaniem głową, ale rzadko lub nawet nigdy się nie uśmiecham. Bo też treść filmów meksykańskiego zdobywcy Oscara nie skłania do radości ani nawet większych emocji. To chłodne, sterylne kino, które największą wartość prezentuje w warstwie artystycznej, formie, która niesie treść na swoich ramionach i dzięki temu sprawia wrażenie, że dotyczy nas bardziej. Zjawa jest właśnie takim filmem - doskonałym formalnie, ale nieco kłopotliwym w obszarze znaczeń.
[caption id="attachment_6251" align="aligncenter" width="600"] Budżet Zjawy - zaplanowany na 60 mln $ - w ciągu kilku miesięcy wzrósł o 30 mln $, a ostatecznie do aż 135 mln $. Jak utrzymują twórcy wszystko przez zmieniające się warunki atmosferyczne i konieczność przeniesienia zdjęć z Kanady do ośnieżonej Argentyny.[/caption]
Iñárritu zdecydowanie przeżywa w Hollywood swoje pięć minut. Choć nie pojawił się znikąd i jest w amerykańskim kinie obecny i głośniejszy niż wydaje się europejskim widzom, to sukces Birdmana otworzył mu drogę do serc widzów na całym świecie. Wydawałoby się, że zmotywowany taką falą uwielbienia od razu zabrał się do pracy nad swoim kolejnym projektem i zaangażowaniem weń najbardziej rozchwytywanych ludzi współczesnego kina. Nic bardziej mylnego. O Zjawie mówiło się w branży od blisko 15 lat, gdy nabyto prawa do ekranizacji powieści Michaela Punke'a. Przez ten czas w sprawie realizacji filmu padło co najmniej kilka sprzecznych decyzji, choćby ta dotycząca reżyserii (jednym z branych pod uwagę twórców był John Hillcoat, autor Drogi i Gangstera) i obsady (pierwszym pomysłem było obsadzenie w roli głównej Samuela L. Jacksona, później w roli trapera miał wystąpić Christian Bale, a na późniejszym etapie negocjowano też z Seanem Pennem, który miał wcielić się w rolę Johna Fitzgeralda, powierzoną ostatecznie Tomowi Hardy'emu). Ostatecznie decyzję o zaangażowaniu meksykańskiego reżysera podjęto w 2011 roku, ale projekt musiał poczekać na półce jeszcze cztery lata, najpierw z uwagi na problemy finansowe wytwórni, później udział głównego aktora w innym filmie (DiCaprio, Wilk z Wall Street, a jego zdjęcia zostały zaplanowane na chwilę po zakończeniu produkcji Birdmana, który miał - czego się nie spodziewano - podbić wszystkie filmowe gremia jurorskie. Te boje o realizację projektu dały twórcom czas na to, by dokładnie przemyśleć, jak ekranizacja tak trudnej historii ma wyglądać. I trzeba przyznać, że w Zjawie ta świadomość - narracji, obrazu, formy, obsady - jest doskonale widoczna. Nie myślę tu wyłącznie o Emmanuelu Lubezkim, rodaku meksykańskiego reżysera, który od lat pokazuje nam zupełnie nowe spojrzenie na zdjęcia w filmie, ale także o Martínie Hernándezie, stałym operatorze dźwięku w filmach Iñárritu czy jego "wiernym" montażyście Stephenie Mirrione, których praca ma ogromny wpływ na ostateczny kształt filmu. I, naturalnie, o dwóch z najpopularniejszych współcześnie aktorach, którzy gwarantują nie tylko znakomity warsztat, ale i publiczność.
[caption id="attachment_6250" align="aligncenter" width="600"] Emmanuel Lubezki podczas zdjęć do Zjawy korzystał wyłącznie ze światła dziennego, wychodząc z założenia, że tylko wtedy wędrówka Hugh Glassa będzie dla widza odpowiednio realistyczna.[/caption]
I też nie da się ukryć, że to właśnie oni - DiCaprio, Hardy i tak, także i znów Lubezki - niosą na swoich barkach tę imponującą historię. Spętani trudnymi warunkami, w jakich realizowano film - ponad 30-stopniowym mrozem, kręceniem zdjęć wyłącznie w naturalnym świetle, dźwiganie ciężkiej odzieży i sprzętu - wznieśli się na wyżyny swoich możliwości. DiCaprio w każdym wywiadzie powtarza zresztą, że ta rola była najtrudniejszą, najbardziej wymagającą w jego karierze (w ramach przygotowań do niej aktor pobierał nauki u specjalisty od starożytnych metod leczniczych, każdego dnia spędzał ponad 5 godzin w charakteryzatorni, nauczył się strzelać z muszkietu, rozpalać ogień i mówić w dwóch, zupełnie egzotycznych dla siebie i większości z nas rdzennych, amerykańskich językach: Pawnee i Arikara, a na dokładkę - mimo iż jest wegeterianinem - naprawdę zjadł na planie surowe mięso, twierdząc, że udawanie tego będzie nie w porządku wobec widzów), jednocześnie zapewniając Iñárritu o swojej dozgonnej wdzięczności za szansę, jaką mu dał.
[caption id="attachment_6252" align="aligncenter" width="600"] Niedźwiedzia skóra, w której Leonardo DiCaprio spędzał na planie Zjawy całe dnie po namoknięciu ważyła ponad 50 kg.[/caption]
A wykorzystał tę szansę w 100%. Można dyskutować, czy jest to najlepsza rola w jego karierze, czy nie, złośliwie twierdzić, że staje na głowie, by dostać wreszcie tego Oscara, ale trudno nie przyznać, że jego występ w Zjawie jest wspaniałym popisem gry aktorskiej (nawet jeśli nie lepszym niż zwykle, to wciąż fantastycznym). Z uwagi na tematykę filmu i samotność głównego bohatera, aktor miał do dyspozycji właściwie tylko swoje ciało, a może nawet tylko twarz, w której musiał skupić maksimum cierpienia i żądzy zemsty swojej postaci. Hugh Glass to człowiek pełen pasji, pasji ukarania tych, którzy wyrządzili jemu i jego rodzinie krzywdę, i ta pogoń za sprawiedliwością jest przez DiCaprio zilustrowana z najwyższą precyzją.
[caption id="attachment_6243" align="aligncenter" width="600"] Dołączenie do obsady Zjawy pokrzyżowało Tomowi Hardy'emu plany zawodowe - aktor zrezygnował m.in. z udziału w kasowym Legionie samobójców. Ale pierwsza nominacja do Oscara była z pewnością zadowalającą rekompensatą.[/caption]
Największym problemem aktora w tym filmie nie były jednak trudne warunki pracy czy wymagająca rola, ale kolega, którego w dodatku namówił na udział w tym projekcie. Tom Hardy w ogóle nie planował pracować z Iñárritu, w tym samym czasie zaangażował się w Splinter Cell i Legion samobójców, ale gdy DiCaprio wręcz błagał go, by przeczytał choćby scenariusz do Zjawy, zrobił to i... przerwał w połowie, by przyjąć propozycję. I z pewnością tego nie żałował, bo w każdej scenie filmu widać, że doskonale wyczuł swoją postać. Jego Fitzgerald nie jest postacią, z którą chcielibyśmy się zaprzyjaźnić, ale emocje, które przekazuje Hardy, sprawiają, że jego bohater staje się nam bliższy, a jego motywacje bardziej zrozumiałe niż Hugh Glassa. Daleka jestem od twierdzenia, że Hardy ukradł koledze film (choć wiele osób głośno o tym mówi), ale z pewnością to jedna z jego lepszych ról i zdecydowanie warta nominacji i także Oscara. Pomijając już zupełnie fakt, że aktor ma w sobie taki magnetyzm, że uwodzi nawet w roli szwarccharakteru (a tych przecież w swojej wcale nie tak jeszcze długiej karierze wyprodukował już kilka).
[caption id="attachment_6254" align="aligncenter" width="599"] Czas, który Alejandro G. Iñárritu zyskał na przemyślenie narracji Zjawy zagrał na niekorzyść fabuły. Zbyt duży dystans do historii jest widoczny tu w większości scen, co sprawia, że film zostaje sukcesywnie obdzierany z emocji.[/caption]
Niestety, mimo zniewalających zdjęć, doskonałej pracy technicznej i fantastycznych występów aktorskich, Zjawa proponuje niewiele więcej. Niby jest tu wszystko, co znamy już z filmów Alejandro G. Iñárritu - jest problem cierpienia, pewnej samotności w obliczu tragedii (najczęściej spowodowanej jakimś wypadkiem), która dotyka bohatera, jest szukanie winnych, dochodzenie sprawiedliwości na własną rękę, bez wsparcia od świata. I to jest, oczywiście, ciekawe i warte analizy. Problem w tym, że historia Hugh Glassa jest zneutralizowana, przekazana w sposób niewzbudzający większych emocji. Oglądasz film, jest ci dobrze, nie dłuży się, jest na co i na kogo popatrzeć, ale historia jakoś nie porywa, nie ciekawi cię, co będzie dalej, nie czujesz zbyt mocno emocji bohaterów, nie rozumiesz ich intencji, nie obchodzą cię ich dramaty. Wychodzisz z kina i ta historia odkleja się od ciebie, a sam film pozostaje w pamięci bardziej z uwagi na ogromny szum marketingowy i oscarowy wyścig, w którym bierze udział, nie fabułę, która cię pochłonęła. Nic, co by mnie zdziwiło - przerabiam to przy każdym filmie reżysera - ale jednak trochę przykro, że tak wyszło.
Czy polecam? Mimo problemu z fabułą, tak. Trzeba zobaczyć, choćby ze względu na doskonałe trio DiCaprio - Lubezki - Hardy.
Jeszcze nie oglądałam. :) Fantastyczne recenzje, już obserwuję i będę dalej! Tymczasem zapraszam na mój blog, również z recenzjami, i czekam na opinię.
OdpowiedzUsuńZgadzam się w 100%. Oglądałem film w moim ulubionym kinie, kameralna salka ze świetnym nagłośnieniem, miałem wszystko żeby wciągnęła mnie fabuła bez reszty, ale niestety tak się nie stało. Bardzo dobra gra DiCaprio i Hardego, niesamowite ujęcia, charakteryzacja i w głowie cały czas szumią myśli ile wysiłku musiała włożyć cała ekipa w realizację filmu. I to jest wszystko piękne ale... no właśnie ale. Oglądam jak by mi nie zależało na głównym bohaterze, nie mam ciśnienia na to żeby jego zemsta się urealniła, jestem jakby obok, film mnie co prawda nie nuży ale z ciekawości zerkam na zegarek na swoim smartfonie ;). Za chwile film się kończy a ja będę z niego pamiętał najbardziej scenę morderczej potyczki z niedźwiedziem i przyjemnej ogrzewającej drzemki we wnętrznościach konia ;). Niby było wszystko ale niestety czegoś zabrakło. Pozdrawiam i dzięki za kolejną świetna recenzję, która dziwnym trafem po raz kolejny potwierdza się z moją.
OdpowiedzUsuńSłużę!:)
OdpowiedzUsuńMasz rację z tymi dwoma scenami, które wymieniłeś - gdy myślę o tym filmie również pamiętam tylko te sceny:/
To wszystko w 100% prawda. Zdjęcia - jak zawsze mistrzostwo. DiCaprio i Hardy dali z siebie tyle, na ile pozwalały im warunki, jednak po całym filmie byłam lekko zdezorientowana. Również prowadzę bloga i recenzując "Zjawę" nie wiedziałam zbytnio, co napisać. Tak jak w poprzednim komentarzu, przez cały seans zerkałam na zegarek, kiedy się skończy. Życzę DiCaprio, Hardy'emu i Lubezkiemu Oscarów, ale mam nadzieję, że Inarritu nie zgarnie statuetek za film i reżyserię, bo reszta propozycji w tych kategoriach ma do zaoferowania troszkę więcej niż "Zjawa".
OdpowiedzUsuńZapraszam na bloga i do dalszej na temat tego i innych filmów ;)
Tak, coś w tym jest, co piszesz. Szczególnie, że ubiegłoroczny rok należał do niego. Ja mam problem z tegorocznymi nominacjami - będę pisać o tym jeszcze w przyszłotygodniowych przedoscarowych przewidywaniach - bo żaden film nie powalił mnie na kolana tak, by ta statuetka za reżyserię była w 100% zasadna. Najbardziej chyba należy się Millerowi za "Mad Maxa", odwalił tam kawał niewiarygodnej roboty, może później McCarthy'emu za "Spotlight". Ale to nie jest case Linklatera z ubiegłego roku, gdzie - wciąż nie mogę się temu nadziwić - facet poświęcił 12 lat życia i cierpliwości na jeden projekt. To - i cudowne przecież efekty - zasługiwało na wszystkie nagrody świata. Dlatego byłam bardzo rozczarowana wygraną Innaritu, mimo iż "Birdman" zdecydowanie też był wart wyróżnień.
OdpowiedzUsuńMiller za "Mad Maxa" jest faktycznie zupełnie niedoceniony. Nie widziałam jeszcze "Spotlight", ale po tylu pochwała chyba muszę się wreszcie przekonać. ;) A co do Linklatera, to Oscar należy mu się przede wszystkim za pomysł i przekonanie aktorów do 12 lat wspólnego grania. Trzeba też dodać, że "Boyhood" to specyficzny, możnaby rzec "bezfabularny" film, który ma dużo dobrych, niezwykłych momentów, ale są w nim także zawarte sceny bez pomysłu - aby "odbębnić" kolejny rok + REWELACYJNA PATRICIA ARQUETTE ;) Czekam na Oscarowe przewidywania - zapewne będą tematem do kolejnej dyskusji ;))
OdpowiedzUsuńZapraszam już za kilka dni;)
OdpowiedzUsuńCóż film oglądałem i pierwszy raz od wielu ten wspaniały aktor mnie nie zachwycił. Może rola jaką mu powierzono choć tak bardzo wymagająca, nie dała mu pola do zagrania czegoś wielkiego. Główny bohater w sumie przez cały film walczy ze śmiercią. Film może i artystycznie zrealizowany, jednak fabuła nie powala, a recenzje na wyrost pozytywne.
OdpowiedzUsuńSam film nie powala, przeciągnięte sceny itd. ale na pewno gra aktorska na wysokim poziomie :)
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę, że DiCaprio dostał w końcu statuetkę. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam go w filmie „Co gryzie Gilberta Grape’a?” , gdzie zagrał niedorozwiniętego Arniego byłam pod ogromnym wrażeniem. Był niesamowicie wiarygodny. I myślałam, że wygra właśnie tą rolą. Niestety tak się nie stało. Potem ten nieszczęsny Titanic, po którym stał się bożyszczem nastolatek. A to chyba się nie podoba krytykom...Tyle tylko, że w mojej opinie, on naprawdę już niejednokrotnie udowodnił, że potrafi grać. I w "Zjawie" również jest genialny, do tego trudne warunki na planie - nic tylko podziwiać.
OdpowiedzUsuńCo do samej "Zjawy" - Średnio mi się podobała. Przede wszystkim, chyba ze względu na zbyt małą wiarygodność przedstawianych wydarzeń. No bo proszę, wybaczcie... Poszarpany przez niedźwiedzia kąpie się w lodowatej wodzie i nie ma żadnej hipotermii i jeszcze daje rade wyruszyć w pościg. Po drodze spada z urwiska, a że ląduje na drzewie i zapewne upadek amortyzuje koń, no to już dla mnie trochę za dużo.
To fakt, choć tu akurat podobno scenariusz napisało życie. W tamtych czasach ludzie, wbrew pozorom, byli bardziej wytrzymali niż my dzisiaj - zahartowani, przyzwyczajeni do trudnych warunków bytowych. Ale co do oceny filmu, jak wiesz, zgadzam się. Solidny, rzemieślniczy film, który po prostu nie budzi zbyt wielu emocji.
OdpowiedzUsuńMiłość do Leo podzielam całą sobą:)
Pozdrawiam!