Dostałam go od teściowej. Była zachwycona i kazała mi go jak najszybciej oglądnąć. Nie podzielając jej entuzjazmu, film odłożyłam. Leżał i jakoś zupełnie mnie nie nęcił. Aż do dziś. Maluję paznokcie, myślę: a, włączę coś, niech leci. No i poleciało. I się o paznokciach zapomniało.
Evan Taylor (Freddie Highmore) jest sierotą. Mieszka w sierocińcu i bardzo tęskni za rodzicami. Nigdy ich nie widział (został oddany do adopcji tuż po narodzinach), ale wierzy, że go słyszą. Bo Evan ma dar: słyszy muzykę. Wszędzie i we wszystkim. Tuż obok jego historii poznajemy losy Layli (Keri Russell) – utalentowanej akordeonistki i Louisa (Jonathan Rhys Meyers), wokalisty i muzyka. Przypadkowe spotkanie przynosi więcej niż oboje mogli sobie wyobrazić. Taki sam przypadek sprawia, że mają się już nie spotkać. Mimo pamiątki z tego spotkania… Po 11 latach losy tej trójki muszą się połączyć. Evan ucieka z ośrodka, by sprawić, że rodzice go usłyszą, Layla poszukuje swojego dziecka, a Louis – ukochanej. Czy ta historia może nie mieć szczęśliwego zakończenia?
Ale zanim nastąpił finał, działo się, działo się dużo i bardzo. Wszechogarniająca muzyka, niesamowita zdolność Evana słyszenia najmniejszych szmerów i odnajdowania we wszystkim, co się rusza pięknych dźwięków… Wielki dar, ogromny talent, który… wpada w niewłaściwe ręce. Czarodziej (w tej roli świetny Robin Williams) traktuje Evana tak jak inne dzieciaki ze swojego worka – jak produkt, na którym może dobrze zarobić i jeszcze lepiej sprzedać. Robi chłopakowi papkę z mózgu, żerując na jego marzeniach, grając na emocjach i wykorzystując dziecięcą naiwność. Z drugiej strony kościelna grupa gospel, która robi dokładnie to, co należy zrobić w obliczu takiego talentu: pomaga mu rozwinąć skrzydła, inwestuje weń po to, by jego właściciel robił to, co kocha i robił to jak najlepiej i by inni czerpali z owoców tego daru. Trochę bajka, ale jaka...
Sheridan z obsadą, na pierwszy rzut oka, nie poszalała. Ale gdy przyjrzeć się bliżej, ten film aż kipi czarem dobrze zagranych ról. Freddie Highmore, który zagrał Evana, jest naprawdę cudownym dzieckiem. Niesamowicie rozkoszny w swojej grze, o fantastycznej mimice, która potrafi pokazać najmniejszą emocję i oczach, które mówią więcej niż słowo. Szalenie przekonywujący i naturalny. Amazing. Keri Russell jak zwykle piękna. Jako muzyk, jako kobieta, jako matka. Pełna wdzięku i pasji. Bardzo przyjemnie się ją ogląda. Robin Williams w tej nieziemskiej charakteryzacji maga w roli wariata, ale i świetnie węszącego dobry interes cwaniaka i „opiekuna” dzieci (jakkolwiek to brzmi) wypadł naprawdę dobrze. Terrence Howard jako Richard Jeffries w swojej małej roli zdążył pokazać, jak wiele ma w sobie ciepła. I te rozkoszne dzieciaki, jak choćby Jamia Simone Nash w roli Hope. Cudo.
I wielki plus za to, że nie nikt nie pokusił się o dopisanie zakończenia: jak, kto, komu i co tłumaczył i jak rzecz się ułożyła. Bo po co?
Cóż można powiedzieć o muzyce w filmie o muzyce? Że jest piękna? To za mało. Gdy zobaczyłam w czołówce Marka Mancine, zrobiło mi się cieplej, ale muzyka i tak przeszła moja oczekiwania. Aż gdy zobaczyłam w napisach końcowych współautora muzyki. Zimmer. Uśmiałam się. No bo jak inaczej?
Przepłakałam połowę filmu, a przez ostatni kwadrans siedziałam z nosem przyklejonym do ekranu i trzymałam kciuki za nich wszystkich. Jak jakaś głupia.
Czy polecam? Jak najbardziej tak. Nie tylko wrażliwym.
Evan Taylor (Freddie Highmore) jest sierotą. Mieszka w sierocińcu i bardzo tęskni za rodzicami. Nigdy ich nie widział (został oddany do adopcji tuż po narodzinach), ale wierzy, że go słyszą. Bo Evan ma dar: słyszy muzykę. Wszędzie i we wszystkim. Tuż obok jego historii poznajemy losy Layli (Keri Russell) – utalentowanej akordeonistki i Louisa (Jonathan Rhys Meyers), wokalisty i muzyka. Przypadkowe spotkanie przynosi więcej niż oboje mogli sobie wyobrazić. Taki sam przypadek sprawia, że mają się już nie spotkać. Mimo pamiątki z tego spotkania… Po 11 latach losy tej trójki muszą się połączyć. Evan ucieka z ośrodka, by sprawić, że rodzice go usłyszą, Layla poszukuje swojego dziecka, a Louis – ukochanej. Czy ta historia może nie mieć szczęśliwego zakończenia?
Ale zanim nastąpił finał, działo się, działo się dużo i bardzo. Wszechogarniająca muzyka, niesamowita zdolność Evana słyszenia najmniejszych szmerów i odnajdowania we wszystkim, co się rusza pięknych dźwięków… Wielki dar, ogromny talent, który… wpada w niewłaściwe ręce. Czarodziej (w tej roli świetny Robin Williams) traktuje Evana tak jak inne dzieciaki ze swojego worka – jak produkt, na którym może dobrze zarobić i jeszcze lepiej sprzedać. Robi chłopakowi papkę z mózgu, żerując na jego marzeniach, grając na emocjach i wykorzystując dziecięcą naiwność. Z drugiej strony kościelna grupa gospel, która robi dokładnie to, co należy zrobić w obliczu takiego talentu: pomaga mu rozwinąć skrzydła, inwestuje weń po to, by jego właściciel robił to, co kocha i robił to jak najlepiej i by inni czerpali z owoców tego daru. Trochę bajka, ale jaka...
Sheridan z obsadą, na pierwszy rzut oka, nie poszalała. Ale gdy przyjrzeć się bliżej, ten film aż kipi czarem dobrze zagranych ról. Freddie Highmore, który zagrał Evana, jest naprawdę cudownym dzieckiem. Niesamowicie rozkoszny w swojej grze, o fantastycznej mimice, która potrafi pokazać najmniejszą emocję i oczach, które mówią więcej niż słowo. Szalenie przekonywujący i naturalny. Amazing. Keri Russell jak zwykle piękna. Jako muzyk, jako kobieta, jako matka. Pełna wdzięku i pasji. Bardzo przyjemnie się ją ogląda. Robin Williams w tej nieziemskiej charakteryzacji maga w roli wariata, ale i świetnie węszącego dobry interes cwaniaka i „opiekuna” dzieci (jakkolwiek to brzmi) wypadł naprawdę dobrze. Terrence Howard jako Richard Jeffries w swojej małej roli zdążył pokazać, jak wiele ma w sobie ciepła. I te rozkoszne dzieciaki, jak choćby Jamia Simone Nash w roli Hope. Cudo.
I wielki plus za to, że nie nikt nie pokusił się o dopisanie zakończenia: jak, kto, komu i co tłumaczył i jak rzecz się ułożyła. Bo po co?
Cóż można powiedzieć o muzyce w filmie o muzyce? Że jest piękna? To za mało. Gdy zobaczyłam w czołówce Marka Mancine, zrobiło mi się cieplej, ale muzyka i tak przeszła moja oczekiwania. Aż gdy zobaczyłam w napisach końcowych współautora muzyki. Zimmer. Uśmiałam się. No bo jak inaczej?
Przepłakałam połowę filmu, a przez ostatni kwadrans siedziałam z nosem przyklejonym do ekranu i trzymałam kciuki za nich wszystkich. Jak jakaś głupia.
Czy polecam? Jak najbardziej tak. Nie tylko wrażliwym.
Ja też sobie puszczam, żeby coś leciało, przy robieniu paznokoci. Nieznoszę tej czynności, więc muszę sobie jakoś ją umilić. Dziś zerkałam na Dzieńdobry TVN i dzięki temu wysłuchałam wywiadu z K. Piesiewiczem.
OdpowiedzUsuńCo do filmu, nawet o nim nie słyszałam, zainteresowałaś mnie, zapamiętałam tytuł (i polki i angielski, bo polski może się mylić z innymi tytułami) jeśli nadarzy się okazja zobaczę. I posłucham, bo jak piszesz, jest czego. :)
Babka filmowa, fajnie, że wpadłaś:) Paznokcie - fajny jest tylko efekt, robota żmudna i - rany - tyle czasu człowiek traci, że aż miło coś pooglądać. Coś jak prasowanie:)
OdpowiedzUsuńA jeśli chodzi o film, to miło mi, że zaciekawiłam. Mam nadzieję, że kiedyś przeczytam u Ciebie jego recenzję.
uwielbiam ten film!! moje ulubione sceny to te gdy przeplatają muzykę klasyczną z rockiem, dzizz jaka to ma siłę oddziaływania; widziałam 6 razy i 6 razy płakałam, cudowne...
OdpowiedzUsuńNiesamowity film, klimat, urocza, chociaż odrobinę nieprawdopodobna historia... same zalety :)
OdpowiedzUsuń(ps. ale nie zgodzę się, że z obsadą 'nie poszalała' - wystarczą dwa nazwiska - Williams i Rhys Meyers :))